sobota, 27 września 2008

Guess who...



Sobotni wieczór nadciąga, jak stara dobrze znana zmora.


I'm waiting for my man
Twenty-six dollars in my hand
Up to Lexington, 125
Feel sick and dirty, more dead than alive
I'm waiting for my man

Hey, white boy, what you doin' uptown?
Hey, white boy, you chasin' our women around?
Oh pardon me sir, it's the furthest from my mind
I'm just lookin' for a dear, dear friend of mine
I'm waiting for my man

Here he comes, he's all dressed in black

Beat up shoes and a big straw hat
He's never early, he's always late
First thing you learn is you always gotta wait
I'm waiting for my man

Up to a Brownstone, up three flights of stairs
Everybody's pinned you, but nobody cares
He's got the works, gives you sweet taste
Ah then you gotta split because you got no time to waste
I'm waiting for my man

Baby don't you holler, darlin' don't you bawl and shout

I'm feeling good, you know I'm gonna work it on out
I'm feeling good, I'm feeling oh so fine
Until tomorrow, but that's just some other time
I'm waiting for my man

[after: Always on the run]

No i kogo ci to przypomina? Nazwisko niezbyt istotne. W rzeczywistości, podobno nadęty typek. I nigdy nic nie brał. Jeśli się zastanowić, to wielce prawdopodobne. Ale tekst to tekst. Osobna fala radiowa, która zapisuje się na woskowym dysku wspólnej pamięci; osobna fala na morzu, które staramy się wypić, każdy przez swoją słomkę.


Wiersze z cyklu "Światło odbite"



Już teraz, na samym początku tej przygody widzę kilka wątków, które mogą się tu przewijać, krzyżować, znikać i znowu pojawiać. Ten wątek to "podróżniczy" cykl poetycki. Z założenia - mam nadzieję - nieukończony. Poniżej dwa wiersze:



PORWANIE ZAWSZE JEST MOŻLIWE
romans szczeciński

Taki rodzaj strachu narasta jak nerwowe terkotanie pociągu na torach...


Pamiętaj, bądź uważny, wypatruj znaków i zawsze odwracaj się za siebie,
Żeby ze wszystkich stron zapamiętać skrzyżowanie, które mijasz,
Ten nieczytelny znak, który przewrócony, został postawiony tu na nowo,
Potem zardzewiał na deszczu, znów upadł i znowu go postawili,
Nawet ten żółty kosz na śmieci z napisem Szczecin albo Iraklion,
Bądź uważny, śledź tropy, zapamiętuj znaki szczególne,
Mówię ci, bądź uważny! nie zagapiaj się, miej uważność i szacunek.
No bo co by było, co by się stało, gdyby ktoś cię kiedyś porwał?
Między te opuszczone stodoły i zakręcone szosy, z obtłuczonymi objazdami,
Gdzie środkiem czarnej drogi pomyka troje dzieciaków w kaloszach,
W obszarpanych leginsach i bluzach biegną prosto przez czarne błyszczące błoto?
Chociaż nieoczekiwanego i tak nie unikniesz,
Któregoś dnia i tak się to stanie. W najmniej spodziewanym momencie,
Zostaniesz porwany jak byle dzieciak milionera.
Staraj się być uważnym – choć i tak kiedyś cię porwą – nie zagapiaj się,
Ale i tak cię porwą, i zamkną w klatce powolnego lepkiego czasu.

„Karola nie ma w domu talerzy bo dom talerzy bo dom talerzy jest zamknięty”

Niewyraźny wrzut sprejem na popękanym tynku, czerwony znak Saturna? Zimny wiatr, popołudnie na sinej ulicy,
Stare, duże rozciągnięte miasta – strzeż się ich, strzeż – ich starych, długich, rozciągniętych ulic;
Zjawią się tutaj astro-naziści, porywacze w ultrafioletowych pomarańczowo-zielonych spodkach kosmicznych,
Wywiozą cię nad te odległe strefy przemysłowe, przecinane owalami betonowych rozjazdów i wiaduktów,
Wywiozą cię piraci nad którąś z odnóg jakiejś rzeki, tak poplątanych, że już same nie wiedzą, która jest która,
I tylko ryby się w tym rozeznają, i z tego korzystają, ryby, czaple i kilku nawigatorów,
A trzciny plenią się i szumią aż po zaspany horyzont...
Tam daleko grube, złamane dzioby dźwigów portowych ustawiają się wokół statku,
Jak rybitwy, które zbierają się nad kawałkiem jakiejś zdechłej ryby.
Surowe żelazo, chlupocząca woda i świszczący wiatr,
Tam cię porwą i zamkną w kapsule powolnego kleistego czasu,
Wielonarodowe dzikusy w wyciągniętych bluzach z kapturami, w bojówkach i getrach
W tych swoich żywych kolorach, niebieskim, różowym, fioletowym,
Czarni faceci i rude laski, w skórzanych kurtkach, wyciągniętych leginsach i bawełnianych kolorowych podkoszulkach z długim rękawem.
Na zardzewiałym zegarze sympatycznym czas zwalnia i zwalnia,
A potem łaps! i wskazówka nagle śmiga jak wagonik kolejki górskiej,
I wszystkim głowy latają na boki, jak pacynkom.

„Karola nie ma w domu talerzy bo dom talerzy bo dom talerzy jest zamknięty”

I widzisz, zostałeś porwany. Zaciągnęli cię do swojej kryjówki,
Zbierają się tutaj nad tobą dzikusy, kręcą się niby bez celu,
Tutaj dzikusy zamknęły cię w klatce z rozpuszczonego czasu;
Będą pykać fajkę i stukać cybuchem w wypukłe szkiełko zegara,
Jego empatyczny mechanizm zwalnia, kiedy twoja świadomość płynie wolniej
Przez strumienie fikcji i prawd, coraz wolniej poprzez czas gęstniejący jak dym,
Aż ci się skleją synapsy w jednego zagmatwanego, kryształowego farfocla,
Podobnego do nieoszlifowanego kawałka zastygłej żywicy poliestrowej.

„Karola nie ma w domu talerzy bo dom talerzy bo dom talerzy jest zamknięty”

Może uda ci się wyrwać, kiedyś wczesnym rankiem, gdy wszyscy jeszcze chrapią rozczochrani, a niebo wciąż jest niewinnie zaróżowione,
przedrzesz się na przełaj przez rowy, po pas w zielsku brnąc dotrzesz do drogi,
aż dobiegniesz do pierwszej stacji benzynowej i prosto z dystrybutora będziesz smoktał cywilizację, dobrobyt i nerwice.
A daleko nad stacją, nad polem, nad lasem ten spalony, jakby uwędzony, błękit, jasny, ale jakby pożółkły – tak daleko, tak głęboko w niebo zapuszczony rzut oka,
Na jakąś gęstobłękitną stratosferę na drugim końcu świata, z anielskiej perspektywy.

„Karola nie ma w domu talerzy bo dom talerzy bo dom talerzy jest zamknięty”

Lepiej uważaj, nie zagapiaj się,
Miej uważność i szacunek.
Ale i tak kiedyś cię porwą.

sierpień 2008

* * *



LOCUS SECRETUS
czyli
PODRĘCZNY SKARBCZYK DOŚWIADCZEŃ MISTYCZNYCH
ballada kielecka

1.
To było tak, jak w jakimś zakręconym śnie,
W takim barwnym kwasowym śnie, który mógłbym wyśnić
Gdybym tylko był bardziej szczęśliwy na jawie.
Tak było tam. To było tam tak jak. Tam tak było,
Wszędzie w jamach te skarbniki ze złotymi zębami,
Świecącymi jak naftowe latarnie.

2.
Wieczór tonie w ciepłej mgle unoszącej się poziomymi pasmami,
Po sierpniowym deszczu, pośród soczystych drzew, czarnych smolistych pni,
W tej mgle odcień fioletu i oranżu – i nagle ta dziwaczna konstrukcja
Z metalu i cegieł, z kominów i sworzni,
W zagłębieniu kotliny. Wyłaniają się z rozkołysanej wyobraźni,
Niewielcy ludkowie dowożący małymi wagonikami żużel, rudę
W buchającą ogniem gardziel Wielkiego Pieca;
Blask bije wśród soczystych drzew i smolistych pni.

3.
Ale nagle już teraz panuje dzień, nadjeżdża z gwizdkami konduktorów,
Biało-granatowe sylwetki wśród pary i porannego trzeszczenia kości,
Upiory z drugiej strony życia, upiory dnia, niesamowicie trzeźwe,
Na asfaltowym peronie załatwiają swoje służbowe sprawy.
A potem atrakcje turystyczne, zamknięte w swoim międzyczasie
Zabytków historycznych, kamieni węgielnych i dóbr kultury,
Czyjeś życie ucięte wzdłuż krawędzi. Zamek biskupów w Kielcach,
Cokolwiek osobliwy i ekscentryczny, z głęboką studnią, panie z obsługi,
Podzwaniając kluczami przeganiają od jednego sekretnego przejścia do drugiego;
Aż otwiera się wyjście na astrologiczny ład ogrodu.

4.
Moje włosy opadają w kurz w autobusie, wrażenia i doświadczenia
Opadają i wsączają się w podróżny kurz pod siedzeniem autobusu.
Tak samo opada w pamięci popielaty osad wrażeń ze Starachowic,
Wielki Piec do odlewu stali uśpiony w samym sercu tego miasta,
Tłustym i zalesionym sercu, którego oko błyska tam właśnie gdzieś
Poprzez fałdy snu i tłuste smoliste pnie drzew,
Osiadając mgłą poniżej pierwszych pięter kostropatych bloków,
Które jak łysawe główki indyków wznoszą się po obu stronach kotliny,
Wokół nieobecnego, uśpionego, zarośnięte, zakopanego serca.
Zalanego płynnym żelazem i zastygłego.

5.
I teraz skrzypi i trzeszczy i buja całe to żelastwo,
Niosące karoserię, kierowcę, mnie, Ulę i całe stado innych pasażerów;
Przez wygniecione w krajobrazie koleiny dróg wlecze się autobus,
I wlecze się i zatrzymuje na każdym rogu wszystkich rynków po drodze,
A wszędzie rodziny odprowadzają swoje córy, które jadą do W-szawy,
I cały ten autobus kołysze się i wlecze pełen dziewcząt,
A my razem z nim, rozkołysani, możemy sobie losować,
Jak kiepscy bogowie, z obolałymi głowami, trochę skłóceni:
- Tej się uda, tej się nie uda, tej się uda, tej się nie uda...

6.
To kto tu jest w końcu opętany?
Ten, kto z uporem maniaka trzyma się tego niegościnnego skrawka ziemi?
Czy ten, kto zaślepiony drukowaną instrukcją przemierza nieznane sobie korytarze?
A może wszyscy, każdy przez innego demona?
Cóż, z braku lepszych rozwiązań: laissez faire.

* * *

czwartek, 25 września 2008

wtorek, 23 września 2008

Peter Porter "Untitled"

Poniżej wiersz, jaki znalazł się na stronie Vallum Magazine.

Autor - Peter Porter - bliżej nieznany.

UNTITLED
After Bartolome Bermejo's Saint Michael Triumphant Over The Devil With The Donor Antonio Juan


Theology's Hell is spoiled by rhyme -
Let's be spontaneous this time,
Help the Devil up off his back,
Make him the Joker of the Pack
And set that donor on to pay
Evil's pension and delay
The hideous Christian triumph - Sword
Making Word rhyme with Accord.

This toothy Satan has two tits
(Not breasts but iron artefacts)
Whose eye-ball nipples blink at sin
And all the lovely worms within
While God and his pale Myrmidons
Drill Virgins in their Uniforms,
The shocktroops of the Interface
Of pissing's and of shitting's place

What did Despair do when a Christ
Declared no creature was despised,
That He and Dad had love for all
And no-one was outside the Wall?
It smiled and waited until Mankid
Becoming so much more refined,
Elected Emptiness the Devil
Screened off in some white Hospital.


Peter Porter was born in Brisbane, Australia in 1929 and emigrated to London in 1951. His first collection, Once Bitten, Twice Bitten, was published in 1961 by Scorpion Press. In his prolific career, he has been awarded the 1990 Gold Medal for Australian Literature and the 2002 Queen's Gold Medal for Poetry amongst others. His most recent collection is Afterburner (Picador, 2004).

Nie wiadomo, kto jest najlepszy, ale...


...wiadomo, kto jest najgorszy.

Florence Foster-Jenkins (1868 - 1944), nazywana "najgorszą śpiewaczką świata". Występowała w latach 30-ych w największych salach USA - jej okropne pienia i fałsze przyciągały tłumy widzów, rozbawionych jej wyciem. Wzbudzała salwy śmiechu swoim wykonaniem arii Królowej z Czarodziejskiego fletu. "Primadonna" śpiewała niezrażona krytykami, aż do swego ostatniego wieczoru w Carnegie Hall w 1944 roku. Kiedy występowała ostatni raz, miała 76 lat!

Tutaj link do opisu jej wydanej niedawno płyty:
http://www.counterpoint-music.com/specialties/muse.html
(Przy okazji polecam cala strone, szczególnie zakładki "Aural Curiosities". Każdy znajdzie coś dla siebie! :)

Przy tej okazji naszło mnie, jako osobę nastawioną filozoficznie do życia, jedno z tych Wielkich Pytań:
Czy każdy z nas nie jest choć trochę Florence Foster - Jenkins?
I czy nie powinniśmy hodować swojej "wewnętrznej Foster-Jenkins", jak Małego Księcia?! :D
Ten blog poświęcam wszystkim Florence Foster-Jenkins tego świata, ich dystansowi do siebie i do jadowitego otoczenia, ich bezkrytycznemu uwielbieniu dla sztuki i ich metafizycznej pasji.

Zapraszam!