wtorek, 30 sierpnia 2011

Portugalia 8


20.08.2011, sobota

Lizbona – Monachium – Warszawa



Nadchodzi czarny poranek, zziębnięci, przemęczeni, wsiadamy do samolotu. Przesypiamy świt, budzimy się na posiłek podawany w prostokątnych pudełkach – dziwna substancja, chyba z racji jakiś niemiecko-francuskich resentymentów nazywana „omletem”.

W Monachium nastaje słoneczny dzień, ale nas słońce już nie cieszy – oddalamy się od oceanu. Znów prowadzą nas wyświetlacze, ekrany, piktogramy, barierki, ruchome chodniki, wskazówki, drogowskazy, strzałki i linie. Zmęczone, przygnębiające myśli. Wirtualne stado można okiełznać, prowadzić i karmić. Ale ludzki żywiec zamknięty w samolocie, albo w poczekalni, skazany na oczekiwanie – zaczyna się nudzić. Kręcić się. Narzekać. Psuć się. Współcześni ludzie stają się coraz mniej bystrzy, coraz głupsi, coraz bardziej niezdarni i słabi jako jednostki. Analfabeci i idioci, karmieni reklamami i darmową kawą. Z opóźnieniem wsiadamy do drugiego samolotu.


W końcu przybywamy tutaj, do równego i uporządkowanego miasta Północy. Wietrzna przestrzeń, jaskrawe słońce, uregulowana natura, czysta modernistyczna architektura. Miasto jakby puste. Wyjazd do Portugalii wydaje się snem. Bierzemy prysznic i idziemy spać. Ze snu wracamy w kolejny sen.


* * *


Portugalia 7


19.08.2011

Ericeira - Lizbona



Ostatni rozświetlony poranek, ostatni spacer, ostatnia kawa, ostatnie spojrzenie na ocean i wracamy do Lizbony. Samochód oddajemy w południe – przed nami 18 godzin oczekiwania na samolot, włóczenia się po mieście, sycenia się atlantyckim klimatem, zabijania czasu. Nowe doświadczenie w podróży – tym razem mamy przemierzyć nie przestrzeń, ale czas. Snujemy się ulicami, zaglądamy do sklepów, przymierzamy ubrania, przesiadujemy w barach, na skwerach, przyglądamy się ludziom.


Gwar i ruch Lizbony, jej rozległość, gęstość i drobiazgowość rytmu są nieporównywalne z miastami Północy. Równe ulice Rossio z jej sklepikami, zawiła, arabska w klimacie Alfama, pełna zaułków, wąskich pasaży, schodów między kamienicami i kamiennych, malutkich placyków, wąziutkie, wieloboczne kamienice, warstwa po warstwie, jak drzewo czy mrowisko; kilka pięter w głąb ziemi – zasypany rzymski amfiteatr, ruiny, ogrodzenie wokół zachwaszczonej parceli… Miasta Południa – ogromne, rozległe, przeludnione, obfite, drobiazgowe – rano wzbudzają euforię swoim ruchem, prędkością, entuzjazmem i gwarem – a o zmierzchu tak samo łatwo powodują wyczerpanie i zmęczenie – wszystko zamienia się w swoje bolesne przeciwieństwo – hałas, tłok, anonimowość, zagubienie, apatia, alienacja. A wieczorem miasto znowu się zmienia, staje się zaciszne i przyjacielskie, jakby cię pocieszało.


Nadchodzi zmierzch – szukamy odosobnionych miejsc w Parku Narodowym, ale wciąż ktoś tamtędy przechodzi, głównie samotni mężczyźni. Zbieramy siły i wracamy do Bairro Alto, gwarnego i zatłoczonego w sobotni wieczór. Chmurny dzień zamienił się w pogodną noc, a my ostatni raz patrzymy na półksiężyc bielejący nad czerwonymi dachami, ostatni raz słuchamy tego szeleszcząco-obłego języka, ostatni raz oglądamy wystawy i innych turystów. A potem przez 6 godzin tropikalnej, wietrznej nocy koczujemy na lotnisku. Nocny wiatr targa palmami i nagania chmury, które nad ranem wzbierają czarną, ponurą ulewą. Lizbona płacze na nasz wyjazd.


* * *


Portugalia 6




18.08.2011, czwartek

São Martinho da Porto – Caldas da Raihna – Foz do Arelho – Peniche – Baleal – Lourinha – Porto Novo – São Lorenço - Ericeira



Nasz wypożyczony samochód jest wspaniałym rozwiązaniem: otwiera przed nami nieograniczone możliwości i sprawia, że jesteśmy samowystarczalni. Kręte drogi, wiatr i słońce, które niepostrzeżenie spaliło nas na plaży w Foz do Arehlo, miękkiej piaszczystej fałdce, owalnej wklęsłości wśród skał, gdzie tak różni ludzie spędzali swój wolny czas, jak kolekcja unikatowych skarbów-eksponatów, wyrzuconych na brzeg. Rzędy niebieskich daszków i parawanów, obok rodziny, panowie o śniadej cerze i wciąż atrakcyjne matki, a wkoło szalejące dzieci. Wśród nich usnęliśmy i słońce spiekło nas jeszcze przed sjestą.

Podróż uczy wyważenia emocji, dystansu i buddyjskiego nie-lgnięcia. Trafiliśmy na bazar do uroczej miejscowości Caldas da Raihna. Oczarowani chodziliśmy wśród straganów, uliczkami i alejkami parku. Wróciwszy do samochodu, zastaliśmy za wycieraczką mandat za złe parkowanie. Jeden świstek wystarczył, by popsuć nam nastrój. A co będzie za zakrętem? Euforia, czy przygnębienie? Radość czy smutek? Wszystko lepsze od apatii…


Po południu pakujemy się do naszego kapsuły kosmicznej i wyruszamy na przejażdżkę wzdłuż wybrzeża Estremadury. Mijamy malownicze biało-niebiesko-beżowe miejscowości, górsko-morskie krajobrazy. W górę i w dół zielonymi wzgórzami, wzdłuż błękitnej przestrzeni, otwartej na nieskończoność kosmosu, aż do zachodu słońca, czyste, lekkie, przestronne miejscowości nadmorskie, zawieszone nad urwistym wybrzeżem, jak wiszące ogrody, eskadry statków powietrznych. Nostalgiczny wieczór w Ericeirze, wśród wąskich uliczek rybackiej wioski. Dobra kolacja i miłość na parkingu. Wśród prostych przyjemności odpływamy w ciepłą ciemność.


* * *


Portugalia 5




-->
17.08.2011, środa
Estremadura: Figueira da Foz, Pedrõgão – Nazarré – São Martinho da Porto

Wstajemy sfrustrowani, niebo wciąż grzęźnie w szarych kłębach chmur, ocean, groźny i zasępiony, wciąż się marszczy. Wyjeżdżamy z miasta i jedziemy wzdłuż wybrzeża. Zaspana Portugalia leniwie budzi się do życia. Tropikalny krajobraz, palmy, cyprysy, biało-beżowe domy, ceramika, motocykle, melony, koty i matrony – cały świat wygląda na zdezorientowany. Okolica wygląda dość niesamowicie: krajobraz Południa, w którym zabrakło słońca, jakby dziwny kataklizm usunął kolor i światło z otoczenia.

Jednak jeszcze przed południem, pogoda kompletnie się zmienia. Dojeżdżamy do następnej miejscowości, znajdujemy sympatyczną, pustą plażę - i po kilkunastu minutach chmury rozwiewają się, a na lazurowym niebie rozlewa się oślepiające słońce. Wybrzeże, poszarpane, beżowe skały i złoty piasek: piękna szrama na obliczu Ziemi. Ląd urywa się nagle i zaczyna się ocean: zmienny i wyrazisty, odwieczny i niepowtarzalny. Ocean ogarnia nas radosnym błękitem i bielą, aż po nieskończoną rozmytą linię, gdzie żywioł spotyka się z niebem. Woda oceaniczna jest ciemniejsza, niż w zwykłym morzu, wiatr bardziej słony, a zapach oceanu jest taki intensywny, niemal seksualny... Inny świat, żywa przestrzeń, w której jednostka jest anonimową, żywą drobiną. Wobec tej żywej potęgi człowiek czuje się drobną cząsteczką, jakich miliony wypełnia ten zmienny organiczny fluid. Może dlatego nad brzegiem morza tak łatwo doznać euforii, zagubić się i rozpuścić w pierwotnym istnieniu.

Spaleni wracamy na drogę, do normalnego życia. Jedziemy wzdłuż wybrzeża, mijamy plaże, przejeżdżamy zatłoczone Nazarré, a potem zatrzymujemy się w małym, urokliwym mieście nad zaciszną, niemal idealnie okrągłą zatoczką, w której groźny ocean staje się oswojonym jeziorem. São Martinho da Porto, miła, familiarna miejscowość – stajemy na parkingu nad plażą. Po południu kochamy się wewnątrz samochodu, pośród rodzin i plażowiczów wracających na obiad.

* * *