niedziela, 20 maja 2012

Merida, Andy










Merida, Jaji
11.02.2012, sobota -
14.02.2012, wtorek

Merida, u podnóża Andów. Spędziliśmy tam pięć dni. Przyjechaliśmy w sobotę rano, po najdłuższym chyba autobusowym tripie, najpierw ponad 10 godzin bez przerwy, potem przesiadka i od 8 wieczór do 12 nast. dnia w drodze, autobus kołysał koszmarnie, przejeżdżając zapory na drodze, śpiących policjantów, po trzy przed i po każdym zabudowaniu przy drodze, bus zwalniał, przyspieszał, kołysał... Dworzec, poranna nerwowość, zmęczenie, taksówka wiezie nas przez zatłoczone, płowe, piaskowe miasto, wąziutkimi ulicami między drobnymi domkami jak we Włoszech. Posada. Wypoczywamy i spacer do bankomatu, i nagle nieprzyjemne zaskoczenie! Nie działają bankomaty... Nie możemy wypłacić pieniędzy. W końcu po południu udało się rozgryźć system i uporaliśmy się z problemem. Wieczorem w złych humorach poszliśmy na wegetariańską potrawę.

Następnego dnia wstajemy w innym humorze. Merida jest sympatycznym, uniwersyteckim miasteczkiem skrytym wśród potężnych szczytów Andów, niewysokie domki, kryte falistą dachówką i zakurzone kościoły przypominają raczej miasta Toskanii. Okolica bogatsza i bardziej zadbana, ludzie lepiej ubrani, o lepszym wyglądzie. Posada zamknięta wokół siebie, jak muszla ślimaka. Wiejski styl pokojów, kraciaste narzuty i firanki, biblia przy łóżku, drewniany strop. Wspaniale jest tam kochać się po południu, kiedy na zewnątrz jest największy skwar, a do pokoju wpada jedynie lekkie, radosne słoneczne światło, przez świetlik w łazience i przez czerwone firanki nad głową w półotwartym oknie, kiedy łózko zasłane białymi prześcieradłami skrzypi rytmicznie, a ciało pode mną jest opalone i giętkie...

Próbuję fotografować, ale zawsze ktoś lub coś staje w zasięgu obiektywu. Nie można wyodrębnić obiektu – wszystko przechodzi tutaj w coś innego, ludzie przenikają się na ulicy, zapachy benzyny, przekąsek i owoców, światła uliczne, lampy w oknach, hałas z autobusowych głośników, muzyka lecącą z samochodów i z ulicznych straganów, graffiti, freski, reklamy, szyldy i plakaty, miasta wsiąkają w naturę, która z kolei pochłania miasta… Życie ludzkie przenika się z żywiołami i naturą, historia z mitologią, komunizm z katolicyzmem, nowoczesność z wiejską tradycją, nadzieje Nowego Świata z obciążeniami dawnej kolonii… Trawa porasta instalacje elektryczne, nielegalne osiedla nędzy wrzynają się głęboko we wzgórza, woda spływa rynsztokami, krzyki obnośnych sprzedawców i salsa na pełen regulator… Jak na tych freskach: egzotyczne zwierzęta wzlatują spomiędzy palm i bębnów, śniade twarze Indian pośród bladawych Kreolów, Simon Bolivar i Indianin przylegają do siebie, jak kamyki wielowymiarowej mozaiki…

Wyjeżdżamy z Meridy po czterech dniach. Jak głodne duchy, zaczynamy czuć się dobrze jedynie w pokojach hotelowych, w poczekalniach, na dworcach, w autobusach. W oczekiwaniu na połączenie, w oczekiwaniu na pokonanie trasy, w oczekiwaniu na świt albo na zmierzch.
Fajnie jest podróżować nocą przez nieznany kraj obcego kontynentu: inne gwiazdy nad głowa, fragmenty innego życia wyłaniają się z głębin kosmosu - jacyś goście na motorach, rodzina przy grillu, dzieciaki na progu domu - a ty bujasz się w kołysce drogi, zalążek przyszłości.
Świat jest przyjazny i ufny, ociera się o ciebie, wskakuje ci na kolana, zwija się w kłębek i zasypia. Od ciebie zależy, kim się okażesz.
Największym zagrożeniem jesteśmy my, niespokojni podróżnicy.

* * *

Maracay







Maracay
10.02.2012, piątek

Wysiadamy rano z busu w mieście, które bierzemy za Valencię i idziemy do centrum. Plaza Bolivar jest, pomnik El Libertadora (Wyzwoliciela) jest – jednak reszta nie zgadza się z mapą. Przemierzamy ulice próbując dopasować je do planu, ale nijak nam to nie wychodzi. Porywa nas zatłoczona gwarna ulica, z futurystycznymi, rozpadającymi się wieżowcami w perspektywie. Jakby zardzewiałe ściany, drobne rzędy krat w oknach, białe skrzynki klimatyzacji ociekające wodą, wyblakłe reklamy zachodnich firm, które układają się w dziwaczną, szaloną mozaikę, przecinaną poziomymi rzędami świateł sygnalizacji. A pośród tego ruchliwy gwarny tłum: sprzedawcy kostiumów karnawałowych, komórek, okularów, baterii, przekąsek, obudów na telefony, koszul, majtek, nie wiadomo czego, przedzierasz się przez gąszcz straganów, ludzi, pojazdów. Tropikalny futuryzm. Dopiero po pewnym czasie dokonujemy odkrycia: wysiedliśmy w innym mieście! To inne miasto: Maracay, nie Valencia!...

Nietrudno się pomylić, miasta tutaj rosną podobnie, dwa place, główna ulica, jakieś kościoły, blokowiska. Kilka murszejących pozostałości z czasów kolonializmu i dyktatury. Idziemy wzdłuż głównej alei, skręcamy do jakiegoś parku, zawracamy do głównego placu, kręcimy się wokół jakiś publicznych budowli, aż lądujemy w jakiejś knajpce na obiad. W tym zamieszaniu dobrze mi się myśli, odnajduję siebie samego. Od pewnego czasu chodzi mi po głowie fabuła powieści, która działaby się w przyszłości, gdzieś tutaj, w drodze...

Żywa mapa innego miasta – ruchoma siatka wrażeń i zależności, wyświetlająca się w głowie; drugi człowiek jest punktem odniesienia, "różą wiatrów" na tej mapie. Irytująco szczera myśl: w takich momentach jedynym stałym punktem odniesienia jest ten drugi człowiek, z którym podróżujesz, jak Joanna. Osoba, która masz obok siebie, która wciąż jest obecna w zasięgu wzroku, która wciąż pojawia się na marginesie spojrzenia i obecności. Jest twoim biegunem i twoim centrum świata, według którego obliczasz odległości i wektory ruchu.

* * *

Ciudad Bolivar









Ciudad Bolivar
8.02.12, środa - 10.02.12, piątek

Ciudad Bolivar: kolonialne miasto nad brzegiem potężnej, mulistej rzeki Orinoko. Barwne domy na wzgórzu w centrum: kraty w wykuszach okien, ocienione pasaże z drewnianymi kolumnami i stropami. Miasto założycielskie Boliwariańskiej Republiki Wenezueli.

Miasto na wzgórzu ponad Orinoko, która przecina Wenezuelę na pół, oddzielając zamieszkaną część kraju od niemal dziewiczej Gran Sabany. Ciudad Bolivar zwrócone jest twarzą ku rzece, za plecami ma nieujarzmioną naturę lasów tropikalnych i niedostępnych wyżyn. Na wzgórzu stare miasto z czasów Bolivara: kolorowe domy i kolonialne pałace, kościoły przypominające fortece i niewielkie place. Historyczne centrum otaczają brudne dzielnice jednopiętrowych domów, główna ulica ciągnie się wzdłuż brzegu majestatycznej, potężnej rzeki. Orinoko jest szara i leniwa, przypomina jakieś muliste rozlewiska.

Tutaj jesteśmy najbliżej codziennego życia wenezuelskiej prowincji. Rano wychodzimy na główną ulicę i trafiamy na normalne sklepy wenezuelskiej codzienności: piekarnie, sklepy z odzieżą, ze sprzętami domowymi, z wszechobecnym sprzętem nagłaśniającym, a nawet księgarnię. Kupuję sobie turkusową koszulę, co do której wiem, że będę ją nosił i dobrze w niej wyglądał tylko tutaj. Potem idziemy na dworzec autobusowy. Im dalej od centrum, tym bardziej miasto rozpada się: opuszczone domy, ruiny hotelów, puste, zaśmiecone place, jakaś podrzędna szkoła publiczna. Okolice dworca są brudne, hałaśliwe i zatłoczone, jak typowa wenezuelska prowincja. Już przyzwyczajamy się do krzyków i zaczepek tragarzy, obnośnych sprzedawców, kierowców, naganiaczy, żebraków, do zapachu benzyny i ogłuszającego hałasu muzyki, przelewających się tłumów niskich i grubych Latynosów. Przesiąknęliśmy atmosferą.

Następnego dnia odwiedzamy El Museo de arte moderno Jesús de Soto. Ta abstrakcyjna sztuka modernistyczna, która wykorzystuje przemysłowe materiały i techniki, idealnie pasuje do charakteru tego kraju. Posiłki jadamy w jedynej sensownej knajpce w mieście, cocina typica, comido criollo, do której wchodzi się przez salon fryzjerski. Właściciel i kucharz jednocześnie jest urzeczony naszymi odwiedzinami, za każdym razem otwiera się coraz bardziej, opowiada o rodzinie, pokazuje wielką rybę, którą złowił w Orinoko. Nocujemy w posadzie w centrum, która najbardziej przypomina zwykły wenezuelski dom. Zakratowany i obwarowany, niemal pozbawiony okien, zwrócony do wnętrza do zadaszonego patio i czegoś w rodzaju sali jadalnej, w której praktycznie cały czas spędza rodzina. Dziecko w zasadzie nie wychodzi na zewnątrz. Widzimy, jak żyją: młoda matka, jej mąż, brat, jej matka.. Naprawiają cieknącą klimatyzację, instalują pralkę... Żyjemy pośród tego jak duchy, które dyskretnie zerkają na ich życie, prześlizgując się pomiędzy nimi, wymykając się drzwiami, przysypiając i kochając się w ciemnym pokoju naprzeciw recepcji...

Nadchodzi noc wyjazdu: z niejakimi perturbacjami trafiamy na dworzec autobusowy. Oczekujemy autobusu w rozedrganej tropikalnej nocy, wypełnionej nerwowym ruchem, spalinami i białym jarzeniowym światłem. Zmęczeni i zdenerwowani krążymy po dworcu. W jednym z odległych stanowisk widzimy niezwykłą scenę: koczowisko bezdomnych Indian. Hamaki pomiędzy latarniami, niemowlęta leżące na kartonach, całe życie dużej rodziny na asfalcie pomiędzy autobusami i śmietnikami. Dorośli robią ozdoby i sprzedają je wśród podróżnych. Oto rdzenni mieszkańcy tych ziem, zdegenerowani, lekceważeni i stłamszeni. Pierwsi, którzy tu żyli, ostatni, którzy mieli szacunek do tej ziemi, zostali zepchnięci na pobocze drogi jak śmieci. Czy tak właśnie wygląda przyszłość świata? Powolny, obskurny, nieciekawy upadek człowieka? 
Z ulgą wsiadamy do autobusu.

* * *

niedziela, 13 maja 2012

Canaima, Salto Angel








Canaima, Salto Angel
4.02.12, sobota - 7.02.12, wtorek

Człowiek to dziwne zwierzę. Nie ma kłów ani pazurów, nie ma sierści ani mocnych mięśni, nie jest szybki ani niezbyt dobrze widzi w ciemności. Ma natomiast ogromny łeb i sprawne łapy. Dzięki nim robi różne narzędzia. I dlatego potrafi wyryć tunel pod górą, potrafi wzlecieć wyżej niż ptaki, przepłynąć niedostępne rzeki, przeżyć w dżungli.
Z Carúpano rozklekotanym autobusem trafiliśmy do Ciudad Bolivar. Już na miejscu, na samym dworcu udało nam się wykupić trzydniową podróż do Canaimy. Lot awionetką ponad zielonymi wzgórzami i bezkresnymi rozlewiskami. Podróż indiańską łodzią w górę wartkiej, wściekłej rzeki, w kapokach i z duszą na ramieniu. Nocleg na hamakach w szałasie w środku tropikalnego lasu, a o wschodzie słońca spacer do wodospadu. Salto Angel, najwyższy wodospad na świecie, strumień wody spływający jakby prosto z nieba, zamienia się w ulotną mgłę, pomiędzy prehistorycznymi, płaskimi górami tepuy, wznoszącymi się pośród niezwykłego, archaicznego krajobrazu Gran Sabany. Ciemnozielone, gęste, tropikalne lasy, zawiłe rozlewiska rzek, pionowe urwiska i płaskie szczyty, krajobraz, który przypomina początki człowieka, zaginiony świat. Wracamy do wioski nieco oszołomieni. Następny dzień spędzamy w rajskiej lagunie, spacerujemy indiańskimi ścieżkami i kąpiemy się pod olśniewającymi wodospadami.

Fantastycznie bujna roślinność, kręte i wartkie rzeki, majestatyczne skaliste góry, wyglądające jakby spływały prosto z nieba, bajeczne laguny i wodospady, ciche indiańskie wioski i rozedrgane kolonialne miasta, rozświetlone słońcem dni i głębokie wieczory pulsujące muzyką. A kiedy zasypiamy, wracamy do domu. Mieszkamy w swoich snach. Nasze sny są naszym domem.

* * *

środa, 2 maja 2012

Carúpano, Playa Grande








Carúpano, Playa Grande
31.01.12, wtorek - 3.01.12, piątek

Dość szokujące dla nas Carupano, rybacka wieś, hałaśliwa od rana, odrapane mury i wszechobecne stragany z chińszczyzną, a na obrzeżach posępna przetwórnia ryb. Jedynie targ daje przedsmak surowego mięsa wiejskiej Ameryki.
(Tutaj widać, że jest tylko jedna Ameryka - ta, na którą mówi się „Łacińska”. Ameryka Północna nie istnieje).
Ten dziwny ciąg zbiegów okoliczności: gdybyśmy nie wstali rano w hotelu Sn. Francisco, gdybyśmy nie poszli na targ, gdybyśmy nie trafili w odpowiedniej porze do kafejki internetowej - nie spotkalibyśmy Olgi, pół-Amerykanki, pół-Wenezuelki, która skierowała nas do Posady Panda… Dzięki tym przypadkom trafiliśmy właśnie tutaj. Jak zawrotnie małe jest prawdopodobieństwo zajścia tych wszystkich zdarzeń!

Playa Grande. Proste życie, proste słowa. Proste śniadanie na tarasie: jajka, ser, wędlina, świeży sok z ananasa, szum morza, wielkie fale w kolistej zatoczce. Idziemy wzdłuż morza długą, pustą plażą. W oddali zielone, mięsiste wzgórza. Palmy targane wiatrem na tle intensywnie błękitnego nieba. Świeżo złowiona ryba na obiad. Wracamy wzdłuż plaży. Wysokie palmy. Biała piana na piasku. Uciekające kraby. Ryby wyrzucone na brzeg. Jacyś mężczyźni przygotowują grilla. Wzdłuż plaży rzędy opuszczonych, zrujnowanych domostw; brakuje ściany, dachu, okien. Kolorowe kostki domów, strzaskane i otwarte na morze. Wieczór, wczesny zmierzch, nad głową świecą inne, nieznane gwiazdy: gdzieś tutaj nad nami ukrywa się Krzyż Południa. Rano budzi nas pianie koguta, bulgotliwy skrzek małpy, szczekanie psa. Hamak, cień palmy, szum morza. Moje słowa stają się tak proste, jak życie, które tutaj prowadzimy.

 Proste, elementarne doznania: blask słońca, wiatr, głód. Człowiekowi potrzeba jedzenia, kiedy jest głodny; wody, aby ugasić pragnienie; tkaniny do okrycia swojego bezwłosego ciała; schronienia, kiedy zachodzi słońce; dachu nad głową, kiedy pada deszcz: wygodnego legowiska, które sam wymości i które nim pachnie; światła ognia, aby rozproszyć ciemności, w których może kryć się niebezpieczeństwo. Towarzystwa drugiego człowieka, aby rozproszyć ciemności swojego umysłu. Moje słowa stają się tak proste, jak życie, które tu prowadzimy.  

Przeżywamy pozytywny regres - wróciliśmy do Raju. Zielono i słonecznie, ogłuszająca muzyka, ludzie w starych fordach. To jednocześnie początek i koniec świata. Niewielu tu białych, ewidentnie Wenezuela jest jeszcze nie odkryta i niesprzedana. Moje ulubione graffiti - Simon Bolivar wypierdala Supermana z Ameryki Południowej, a obok Chrystus i Che Guevara. Dziwny to kraj... Jutro lecimy oglądać wodospady i Indian, albo na odwrót.

* * *