wtorek, 24 marca 2015

Dzikie akcje

Dzikie akcje

Kiedy myślę o moim mieście, zawsze stają mi przed oczami opuszczone miejsca, tereny niczyje i zarośnięte ruiny. Warszawa zawsze będzie dla mnie takim miastem nieujarzmionym, wystrzelającym w najdziwniejszych kierunkach, jak chwasty na pustym placu. Być może dlatego, że znam te miejsca, może dlatego, że moja rodzina mieszkała w jednym z takich nieokiełznanych miejsc, które już nie istnieje. Kiedy myślę o poezji i miejskiej sztuce, przypominają mi się te wszystkie zdziczałe tereny, na których robiliśmy swoje akcje. Pamiętam swój debiut muzyczny. Z Karolem Suką w ruinach fabryki na Rydygiera, czekaliśmy całą noc w trakcie jakiejś nielegalnej imprezy, żeby nad ranem wyskoczyć z psychodeliczno-anarchistycznym materiałem. Przyznaję, nie wyszło zbyt dobrze, bo  przyjęliśmy za dużo środków. Za to pamiętam faceta, który grał na saksofonie w zrujnowanej hali fabrycznej o wschodzie słońca. Takich miejsc i takich akcji było więcej. Recytowałem poemat Antonina Artauda w przejściu podziemnym, ubrany jedynie w skórzany płaszcz. O ile pamiętam, dziewczyna, która mi towarzyszyła z wokalizami, Solonia, miała na sobie barwną sukienkę i gips na nodze.
Najdłużej jednak trwały imprezy na Herbatniku w Porcie Czerniakowskim. Jakie to było męczące! Co piątek zbierać sprzęt ze swojego domu, pakować się do rozłażącej półciężarówki i jechać nad Wisłę, rozkładać to wszystko i siedzieć tam pół nocy. Pamiętam takie chwile, kiedy wszyscy troje, Przemek, Kaśka i ja siedzieliśmy w tym rzęchu, już na wstępie zmęczeni, i patrzyliśmy na zachmurzone, ciemniejące niebo. Czy tego wieczora będzie padać? Czy trzeba rozkładać plandekę? Przemek miał jakiś stary spadochron wojskowy, którego używał jako prowizorycznego daszku nad zardzewiałym wrakiem barki rzecznej. A jednak za każdym razem imprezy jakimś cudem się udawały. Zapadała noc, świeciły znicze, leciały filmy z projektora, później puszczało się muzykę, a prowizoryczny barek serwował naleśniki ze szpinakiem. I to wszystko w krzakach nad Wisłą. W wolnych chwilach staliśmy przy metalowej burcie barki, o czymś tam gadaliśmy, a po drugiej stronie Portu Czerniakowskiego błyskały światła wieżowców na Solcu. Było pięknie.
Z Teresą Blagą (Blask!) niewiele nam było trzeba, żeby powywijać jakieś akcje. Wystarczył jeden telefon i lufka. To był okres, kiedy chodziłem po mieście z pałeczkami do perkusji, bo zawsze znajdzie się jakaś powierzchnia do wybijania rytmu. Największy rezonans dawały barierki mostu, kilkaset metrów bieżących stali. Całe miasto stawało się nasza salą koncertową, a wszystko mogło być instrumentem. Mosty, skwery, chodniki, klatki schodowe, piwnice. Kiedyś regularnie spotykaliśmy się w piwnicy klubu Le Madame, w ciągu dnia, gdzieś koło pierwszej, transowaliśmy w podziemiach. Mieli tam drewniane skrzynki, na których wspaniale wybijało się rytm, towarzyszący dość ekscentrycznemu stylowi gry na saksofonie Teresy. Z kolei kiedy Teresa zaczynała melorecytować, już sam ton jej głosu miał właściwości psychoaktywne. Przechodziła od niezrozumiałych bulgotów do zaśpiewów i dziwacznych treli w stylu jakiejś groteskowej opery. Amok mówił, że jemu wystarczy, aby Teresa siedziała na scenie i piła piwo, to już wprowadzało wystarczający powiew metafizyki do całego wydarzenia. Teresa się obrazi, ale dla mnie szczególnym punktem tego okresu była drobna akcja, którą zrealizował Tomek Świtalski. Zabrał nas wszystkich na szczyt Mostu Syreny, na górę, gdzie zbiegają się przęsła. Tam jest taka galeryjka, na którą wchodzi się pochyłymi spiralnymi schodami. Na górze stoi się na podeście z kratownicy ponad całym miastem. Men miał ze sobą saksofon, a ja przyniosłem na tę akcję walizkową maszynę do pisania Consul. Wybijałem rytm stukając w klawisze maszyny. Klawiatura maszyny do pisania daje bardzo ciekawy dźwięk, miękkie, wręcz wilgotne uderzenia. Trochę graliśmy, ale więcej czasu chyba się kłóciliśmy.
Jednak  najważniejszy dla mnie był nasz łabędzi śpiew, transe Mystic Break Masters na zrujnowanych basenach Legii. Teraz już nie ma po nich ani śladu. Przyszliśmy tam we trójkę, Teresa, Andrzej Amok oraz moja osoba. My z Teresą mieliśmy na sobie błękitne skafandry, Amok nas filmował i nagrywał, kiedy stukaliśmy w różne części zrujnowanej budowli i szuraliśmy papierami rozrzuconymi na podłodze. Kilka dni później poszliśmy tam z moją „lirą basową muranowską”. Z szuflady od regału, nogi od krzesła i czterech basowych strun skonstruowałem lirę. Za progi służyła druga pałeczka, grało się mniej więcej tak, jak na cymbałach. Mnie samemu trudno teraz uwierzyć w to wszystko.
Kropką kończącą ten akapit była akcja zorganizowana przez Fundację STEP w dawnej drukarni na Solcu, gdzie potem powstał Klub 1500m2. To była chyba część jakiejś większej całonocnej imprezy. W każdym razie, w jakimś zagraconym pomieszczeniu, gdzie pod ścianami stały wielkie, płytkie wanny kamienne, ustawiłem stolik, na nim swój sekwenser i przy kilku patternach odczytałem teksty ze swojej nowo wydanej wówczas powieści „Rdza”. Pomagała mi koleżanka Mimi, projektowała wizualizacje, refleksyjne, poetyckie impresje wideo, trochę w stylu Dereka Jarmana.
O ilu rzeczach i osobach sobie przypominam, tym większa pozostaje część, która wciąż kryje się w półmroku zapomnienia. Wyłaniają się na chwilę, niewyraźni. Wybaczcie.
A jest jeszcze Nut Cane i diszobabaa. Ale Nut Cane wymaga osobnej pieśni…

* * *

piątek, 20 marca 2015

Pierwsze odloty

Pierwsze odloty

Pamiętam, jak przyjąłem pierwsze magiczne grzyby, psylocyby. Kolega Wieniek przyniósł je w papierowej torbie. Dał mi jakieś dwadzieścia, trzydzieści. Smakowały paskudnie. Zjedliśmy je na sucho i pojechaliśmy do jedynego wówczas klubu, Pałacyku Szustra przy Morskim Oku. Po drodze Wieniek wyjaśnił, że mamy nie zdradzić się przed kolegami, bo im powiedział, że nic już nie zostało. Grzyby weszły już po drodze, ale dopiero na miejscu poczułem prawdziwy odlot. Każdy obraz, każdy ruch rozpadał się na osobne fragmenty, jak pojedyncze, niezsynchronizowane klatki kliszy filmowej. Dopiero później przyszły tradycyjne doznania, płynne fraktale rozwijające się rytmiczne w każdym, najdrobniejszym punkcie, ruchy przechodzące w wyraziste kolory, przechodzące w zniekształcone dźwięki. Misterne pajęczyny absurdalnych skojarzeń. Musieliśmy ukrywać się przed innymi, siedząc przy tandetnym, plastykowym stoliku. A we mnie wszystko krzyczało rozpadając się, każda część ciała zyskała niezależny żywot i próbowała się wyrwać spod władzy świadomości, odlecieć płonąc w głąb kosmosu. Niezależne, nieopanowane ruchy wewnątrz ciała, jakby pod skórą moje ciało skręcało się, zwijało i przepoczwarzało.
Pałacyk Szustra był chyba pierwszym nowoczesnym klubem w mieście. No, może po Akwarium, ale tam bywała całkiem inna publiczność. Pamiętam takie imprezy w Pałacyku, podczas których wszyscy byli nabuzowani LSD i biegali wzdłuż centralnego korytarza z rozwartymi oczami i ustami, a z głów dosłownie się dymiło. Pamiętam grupki  ujaranych chłopaków stojące pod wejściem do pseudoklasycystycznego budyneczku w głębi niewielkiego parku przy Puławskiej. Potem, albo wcześniej, był Grand Hotel i MDM, hotelowe knajpy ze stołami do bilarda, gdzie zbierała się alternatywna młodzież, mimo iż portierzy, szatniarze i barmani wciąż nas wyganiali. Któregoś dnia, Wieniek, kompletnie nawalony wódą, zerwał ze ściany na parterze MDM-u automat telefoniczny, schował go pod bluzę i wyniósł na skwer koło Dolinki Szwajcarskiej. Zdołał otworzyć wielką skrzynkę automatu, ale wewnątrz była pancerna szkatułka na monety, której nie udało mu się sforsować.
Potem był jeszcze pub Moskwa, wąziutka kanciapa na szczotki na tyłach kina, w której ktoś założył bar z zachodnimi piwami i ultrafioletem. A później otworzyli pub Marylin na środku Pól Mokotowskich. Wtedy miasto zalała fala amfetaminy i zaczęła się całkiem nowa epoka, lata dziewięćdziesiąte.
Jednak dla mnie pierwszym znakiem nowej przyszłości były sklepy nocne Michel Badré. Kiedy wracaliśmy w nocy przez miasto, zawsze tam zaglądaliśmy, nawet bez pieniędzy. Sklepy starały się zachować pozory nieznanego wówczas konsumpcyjnego luksusu, oferowały zachodnie marki piwa i napojów, przekąski w plastykowych, błyszczących opakowaniach, delikatesowe towary. Znajomi lubili uprawiać tam shoplifting, wciągali do kieszeni drobne towary leżące przy kasie, gumy do żucia, zapalniczki, pudełka drażetek. Taki nocny sport ekstremalny chłopaków z ulicy, zawody w młodzieńczej ignorancji.

* * *

niedziela, 8 marca 2015

Wewnętrzny głos błazna

Wewnętrzny głos błazna

Debiutowałem razem z Antkiem Starowieyskim. On miał swoją pierwszą wystawę obrazów, a ja na jego wernisażu zrobiłem performance poetycki. Nie zwykły odczyt, ale całe przedstawienie. Dźwiękowe. Chciałem, żeby wydarzenie rozgrywało się tylko w dźwiękach słów. Obrazy Antka to były jakieś szarobure, stalowe pejzaże, przedstawiały mosty, fragmenty konstrukcji pod dziwnymi kątami. Surowe abstrakcje, szaro-biało-czarne. Miałem zrobić słuchowisko; coś, co słowami zmieniałoby świadomość. A jednocześnie chciałem odcieleśnić mój głos. Wprowadzić kogoś innego w przestrzeń wewnętrzną. Dlatego niektóre kwestie nagrałem na kasetę magnetofonową. Jaki  magnetofon wtedy miałem? Teraz już nie używa się magnetofonów. Część tekstów czytałem z kartek maszynopisu, a inna część była nagrana. Włączałem nagrania własnego głosu, żeby zyskać bezosobowe, mechaniczne brzmienie. A czasem magiczne. I byłem w takiej zielonej koszuli. I białej marynarce.  I szedłem w tej zielonej koszuli przez miasto, zapewne z magnetofonem, i czułem się jak błazen. Ściemniło się, pamiętam. Okna wieżowców i hoteli przy Rotundzie mrugały do mnie ironicznie. Przeszedłem przejściem podziemnym i skierowałem się na Poznańską. Wystawa miała miejsce w przedwojennym budynku Urzędu Miasta na Poznańskiej koło starej poczty. Na miejscu spotkało mnie zaskoczenie, bo salę wystawową na piętrze odgradzały zakratowane drzwi i bramki elektroniczne, wówczas dla mnie kompletna nowość. Mój pierwszy wolnościowy, zmieniający świadomość, rytualny odczyt poezji miał odbyć się za kratami. W salce kilka osób oglądało obrazy, nie pamiętam, czy było wino, ale wówczas żaden wernisaż nie mógł się bez tego obejść. Darmowe wino było główną atrakcją wernisaży. Usadzili mnie przy stole prezydialnym pokrytym zielonym suknem. Goście stali przede mną, a ponad nimi widniało godło Rzeczypospolitej Polskiej, biały Orzeł, od niedawna znowu w koronie, na tle czerwonej tarczy. Deklamowałem swoje wiersze naprzeciw Orła, a Orzeł patrzył na mnie z góry. W ten sposób rozegrała się moja poetycka inicjacja.

* * *