czwartek, 23 kwietnia 2015

John Ashbery: ruchomy horyzont zdarzeń

John Ashbery: ruchomy horyzont zdarzeń

John Ashbery: „Cztery poematy”, tłum. A. Sosnowski, wyd. Biuro Literackie, Wrocław 2012      

Trudno powiedzieć, czy mamy jeszcze do czynienia z poezją, czy może jest to już instalacja ze słów, żywa, organiczna struktura, przypominająca bawełnę albo gąbkę, mgła wydobywająca się z pudełka książki i ogarniająca nasze serca i umysły. Czytając, trzymając tę książkę w rękach, czasem miałem wrażenie, że ta poezja istnieje poza pisarzem i czytelnikiem, tak gęsta jest tutaj materia tekstu.
Cztery długie poematy najważniejszego współczesnego amerykańskiego poety przynoszą nam poezję potoczystą, wartką, wylewną, obfitującą w brzmienia i słowa, mieniącą się odcieniami znaczeń, różnymi typami narracji i dyskursów. Brak w niej określonego podmiotu lirycznego, tutaj podmiotem jest sam język, przepływający przez świadomość czytelnika, jak nieskrępowane myśli podczas medytacji. Wsłuchujemy się w wewnętrzne monologi poezji. Okrągłe frazy i długie akapity tworzą rodzaj gęstej faktury języka opartego na wrażeniach i stanach psychicznych, a czasem na intelektualnych dywagacjach.
Poezja jako język skondensowany, wykorzystujący minimum słów dla stworzenia maksimum sensów, poezja oszczędna i minimalistyczna jest bardziej postulatem niż faktycznym bytem. W istocie, współczesna poezja najczęściej bywa nadobfita, potoczysta, wartka i pełna słów. Najwięksi poeci zeszłego wieku, Ezra Pound, Allen Ginsberg, nawet H. W. Auden, albo właśnie John Ashbery, są hojni, wręcz rozrzutni w słowach, pełni uniesienia , przesytu i obfitości znaczeń, wezbrani melodią słów. Zwracają uwagę na melodię języka, tak jak na obrazowość słów. Tym, co wybija się na pierwszy plan, jest swego rodzaju intensywność uczuć i świadomości, powstająca za sprawą poezji. Nieokiełznana twórczość poetycka powoduje uniesienia ducha, w  których rozpływa się ego. Obdarza nas nieoczekiwaną zdolnością niezwykłego spojrzenia z lotu ptaka, poprzez którą jasność zalewa i rozpuszcza społeczną personę w wielkim istnieniu, ogarniającym wszystkie żywe istoty, cały świat i cały czas.

John Ashbery pisze całymi zdaniami, a nie pojedynczymi słowami, komponuje cząstkami akapitów, skrzepami myśli, które kostnieją w głowach i przechodzą z człowieka na człowieka przenosząc raczej wrażenia i oddźwięki nieobecnego przedmiotu. Dryfujące fragmenty układają się w płynną całość. Czasem pojawia się parodia egzystencjalnej literatury i filozofii, kiedy indziej psychodeliczna obfitość i romantyczne natchnienie. Rozpoznawanie wszystkich tropów należy do historyków i krytyków, czytelnika mógłby raczej interesować efekt, zamiar tego zabiegu. Czemu autor tak postępuje ze słowami? Co chce przez to osiągnąć?
W wypadku tak naturalnego odruchu, jak komponowane poezji, nie ma jednej odpowiedzi. Robi to, aby wyzwolić język spod obumarłej konwencji. Aby oddać subtelne, pastelowe odcienie ulotnych emocji. Nieznane emocje wyraża prostymi słowami w niezwykłych konfiguracjach, które wynoszą czytelnika na niedoścignioną wysokość, jednocześnie sprowadzając go tutaj, bardzo blisko, najbliżej nagiego doświadczenia. Jego poezja stawia nas na granicy obcości, codzienności i cudowności, zakorzeniona w świecie nienapisanym, w przepływającym strumieniu, osadzona pośród niewyraźnego tła, jak rozmyty krajobraz widziany z okien pociągu, kiedy rozmawiasz z towarzyszem podróży.
Powstaje wielowymiarowa panorama świata wewnętrznego, psychicznego albo duchowego. Ashbery wyraża stany istnienia bez opisywania rzeczy, przedstawia tylko krajobraz emocjonalny, i to nie przez znaczenia słów, ale przez ich rytmikę, odniesienia do kontekstu. W wielobarwnych sensach wibrują niezwykłe doznania psychiczne, kontemplacyjna intensywność gestów oddzielonych od sytuacji, pozbawionych dekoracji i kontekstu. Pozostaje sama esencja intensywności życia. Te poematy czyta się dla czystej przyjemności lektury, nie sposób dowiedzieć się z nich niczego nowego, można jedynie poczuć rodzaj nieokreślonego uniesienia, oddalenia od spraw, kiedy świat wokół nas przesłania mgła i widać jedynie niewyraźne ruchy oraz nieokreślone sylwetki rozstawione w tajemniczych konstelacjach.

Twórczość Ashbery’ego pozostaje poezją intelektualną, wrażliwą na odcienie sensów, półtony i harmonie języka. Operuje intuicyjną precyzją wyrażeń subtelnych, nieznanych emocji, psychologicznych głębi i odcieni, bardziej niż wrażenia zmysłowe i brzmienia słów. Drobiazgowe szkice, kreślone drobnymi, nerwowymi kreskami budują zaciemnione, rozmyte pejzaże. Jak w akwafortach, z drobnych kresek wyłaniają się zawiłości ulotnych emocji. Te medytacje wyglądają czasem niedbale i szkicowo, takie poetyckie bazgroły.
Jednak ta nieokreśloność nagle staje się profetyczna, pasuje do tak wielu sytuacji, odzywa się rezonansem, kiedy pełni swoich codziennych spraw wkraczamy w tę nieokreśloną, abstrakcyjną przestrzeń słów. Porywa nas wszechogarniający ruch emocji, w którym rozbłyska światło świadomości.

* * *

sobota, 11 kwietnia 2015

Błędni rycerze




Błędni rycerze
na klubowych bezdrożach

Tak. Nut Cane wart osobnej pieśni. Związany jest ze wszystkim zaskakującymi zwrotami i niejasnym zakrętami mojego życia. W artystycznym sensie poznałem go w Lokomotywie. Na pięterku rozstawił z kolegą swoje maszynki. Przyprowadziła mnie tam Kabuko, ale coś wciągnąłem, nosiło mnie, więc długo tam nie posiedziałem.
Jakiś czas potem były przygotowania do pierwszej naszej akcji, Rozdroże w klubie Aurora. Mieliśmy próby na dolnym Mokotowie, w ich ówczesnym mieszkaniu. Tamtego dnia cały lokal został udekorowany kolorowymi słoikami ze świeczkami, powieszonymi pod sufitem, a na ścianach wisiały rysunki vévé. My staliśmy pod ścianą zalani kolorowym światłem. Wieczorem padał deszcz, a Aurora zamieniła się w prawdziwą karaibską stodołę. Chodziło mi o wytworzenie nastroju uniesienia i oddalenia, aby wszyscy osiągnęli stan refleksyjnego dystansu do egzystencji, jakby nagle znaleźli się wysoko ponad ziemią, patrząc z góry na własne życie. Jednak ludzie oczekiwali czegoś całkiem innego. Skoro odwoływaliśmy się do wudu, mieliśmy być przerażający, opętani, demoniczni, w tandetnym stylu trzeciorzędnego horroru. Wudu z książki Mai Deren jest całkiem inne, ale kogo to obchodziło? Wtedy nauczyłem się, że bardzo trudno jest wystąpić wbrew ludzkim oczekiwaniom i uprzedzeniom. To w zasadzie niemożliwe, ludzie widzą tylko to, co chcą widzieć.
Jadłodajnia Filozoficzna pozostanie na zawsze w mojej pamięci. Zapamiętam nagie cegły i zaduch tego dość obskurnego miejsca obdarzonego ogromnym, pulsującym sercem. Pojęcie genius loci odnosi się jak najbardziej do tego fenomenu. Tam poznałem Malgę Kubiak, ale to całkiem inna historia.
To tam któregoś wieczora przebrany w połowie za mężczyznę, a w połowie za kobietę, zapowiadałem pierwszy, fenomenalny koncert Nut Cane’a i Kabuko w ich formacji Diszobabaa. Przed tłumem ludzi, umalowany jak ukraińska dziwka i odziany w japoński szlafrok, najpierw deklamowałem swoje poezje , a potem zapowiadałem ich po francusku, jak w kabarecie. A potem nastąpił ich świetny, energetyczny, nowoczesny, progresywny koncert. Bezkompromisowe, nihilistyczne i dowcipne łamańce językowe Kabuko, która podobnie do mojej poetyki, łączy groteskowy egzystencjalizm z metafizyką, a do tego nowoczesna muzyka Nut Cane’a, połączenie muzyki dark wave i electro, wówczas absolutne novum. Oni są zbyt dobrzy na ten kraj i na ten kaprawy polski show-biznesik. Po prostu nie mieszczą się w szufladkach menadżerów. I chwała im za to!
To wszystko było trochę zwariowane. Wymyślało się poetycki występ, osadzając w przestrzeni słowa wypowiadane odosobnionym, odpodmiotowionym dwugłosem. Ile ja się narobiłem, żeby wyzwolić, oswobodzić ten swój wewnętrzny głos!  Nagrywałem się na taśmę, przebierałem się, mówiłem przez megafon, imitowałem okultystyczne rytuały… I tyle wspaniałych, utalentowanych osób mi pomagało! Cokolwiek z tego wyszło, cokolwiek z tego zostało zapamiętane, cokolwiek odrobinę zmieniło naszą kulturę – my mieliśmy mnóstwo zabawy, uniesienia i wspomnień.
Wróćmy do dygresyjnej historii. Miało być o mojej współpracy z Nut Cane’m. Nie warto tego układać i porządkować, bo same te działania były spontaniczne (choć przemyślane) i z założenia chaotyczne. Graliśmy jakiś koncert w Pruderii, którego słuchały ze dwie osoby. Zapodaliśmy wtedy „normalne” piosenki, kompozycje nawet nam się podobały, teraz pamiętam tylko tytuł jednej z nich: MK Ultra. Oczywiście nikt ich nie zapisał ani nie zarejestrował i teraz już nikt z nas kompletnie nic nie pamięta. I bardzo dobrze! Chwile natchnienia popłynęły z nurtem życia!
Kilka lat później mieliśmy coś na kształt mikro-tournee, nawet dwa razy, przy okazji koncertów promujących moje dwie książki, powieść „Rdzę” i tomik poezji „Z dystansu”.  Mnie samemu mieszają się w pamięci te dwie akcje.
Nawiedziliśmy kilka scen. Largactil u tego świra Tomka Świtalskiego, Wozownia na Pradze, Galeria Piksel, nieco pretensjonalna, ale w sumie nawet urocza na tle innych środowisk… Całkiem zacne miejsca. Modelowy był chyba performance w Wozowni na Pradze, dawnej sali prób Teatru Makata. Wszystkim tamta akcja wydała się zbyt długa i monotonna, dla mnie jednak zbliżyła się chyba najbardziej do zamierzonego celu. Tajemnicza, zmysłowa muzyka i monotonne, długie teksty tworzyły coś w rodzaju hipnotyzującej instalacji dźwiękowej. Nie chciałem uważnego słuchania i zrozumienia każdego słowa, ale raczej współ-bycia z publicznością, wspólnej medytacji i kontemplacji przepływających dźwięków i słów. Aby  świadomość umościła się w nich, otulała nimi, jak watą miejskiego hałasu, była w nich zagubiona, jak we mgle. Żeby teksty istniały w przestrzeni jak płynne, niematerialne rzeźby, wspomagane muzyką energetyczną i zmysłową, z nieodłącznym, czarnym groove. Nut Cane był do tego wymarzonym wspólnikiem.
A jednak zapamiętam go z prób i wspólnych wieczorów, kiedy grał w swojej sali prób na Towarowej. Zadymione, prześlizgane po śniegu, białe noce… Wiele rzeczy znam tylko ze słyszenia, więc nie będę o tym pisać. Wygląda na to, że teraz ten pirat znalazł swoją przystań. Szacunek !
Jak dla mnie, wyróżnia go młodzieńcza gwałtowność i impulsywność, błyskotliwość posuwająca się do bezczelności, nieprzewidywalność ruchów. Ma niezwykłą intuicję artystyczną i muzyczny talent czystej wody. Rozświetla go ten niepokorny płomyk geniuszu, którego na próżno szukać wśród instytucjonalnych artystów, prymusów uczelni, ulubieńców krytyki, kwadratowych głów. Nut Cane nie mieści się w żadnym pudełku, dlatego mogę go słuchać godzinami.
Minęło, wszystko minęło. Poszliśmy dalej, każdy w swoją stronę. Rozwój i zmiana są naszymi cechami dystynktywnymi. Ale w mojej duchowej źrenicy pozostanie obraz jego wyszczuplonej sylwetki z gitarą, obraz zaokrąglony, zamknięty, zatrzymany i odwrócony do góry nogami, jak Wisielec z karty Tarota.

* * *