środa, 27 lutego 2019

Wtorek albo środa po północy




Wtorek albo środa po północy

Zadudniły drzwi pośród nocy,
Gniewnie odpowiedziały im framugi okien,
Wśród sześcianów i kątów prefabrykatów z betonu,
Wzniesionych na ruinach ruin, w sąsiedztwie wygnanych cieni,
Gdzie spełniły się wszystkie klątwy i koszmary historii,
Aż pozostało tylko to niewielkie, gładkie i zaróżowione pragnienie życia.
Czas zapętlił się w obłędnej niezmienności cyklu fizjologicznych potrzeb,
A brunatny śnieg za oknem rozpływa się w depresyjną, wilgotną ciemność.

W skromnym wnętrzu, umeblowanym przeciętnością,
W kokonie żółtawego światła tandetnej lampki nocnej
Pochylona kobieta na krześle usiłuje nakarmić niemowlę.
Dziecko napręża się jęczy krzy-
Czy walczy z bólem obcych doz-
Nań a dłonie matki drgają na kra-
Wędzi załamania cierpli-
Wości wobec uporu codzien-
Nych uciążliwych powtarzal-
Ności – i nagle drobny cud,
Dziecko zaczęło ssać, a ulga spływa na ten ubogi zakątek  kosmosu.
Ciepło habitatu zapanowało nad mrokiem pierwotnego lęku.
Ta chwila nigdy nie stanie się inspiracją dla modnych pisarzy i ekscentrycznych reżyserów,
Ale będzie rozgrywać się raz po raz we wznoszącej spirali intymnych dziejów.

Bez przerwy następuje kolejny akt egzystencjalnego rytuału,
Bowiem dziecko trzeba wyprawić w sen.
Ostrożnie przeprowadzić przez gąszcz niewytłumaczalnych zjawisk
Świetlistą istotkę, która nie rozumie niczego, prócz własnej woli przetrwania.
Kołysanie w objęciach, jednostajne szepty – subtelna magia łagodności
Musi zwyciężyć na przekór temu, co dzieje się wokół,
Pomimo zmasowanego bombardowania kłamstw, w cieniu murów ignorancji,
Omijając wysiedlone rudery utopii i bezdroża złudzeń,
Wśród źródeł zatrutej miłości i rezerwatów wymarłych emocji,
Z dala od wykarczowanych fantazji, wyprzedaży intymności i podróbek charakteru,
Z widokiem na obozowiska bezdomnego sumienia i wyczerpane złoża czułości,
Przed aktualizacjami rozczarowań, inflacją woli i powtórkami obcości.
Wśród odmętów zwątpienia trzeba odkryć w sobie wyspę zaufania,
Na dnie chwiejnej piramidy niepokojów znaleźć pokoik pogody ducha,
W źrenicy gigantycznej ciemności dostrzec przebłyski radości,
Z wirującej kosmicznej otchłani wyrwać skrawek przestrzeni ładu i harmonii,
By otulić nią dziecko.
Dwie głowy, matki i córki, kołyszą się z wyczerpania,
W kokonie żółtawego światła tandetnej lampki nocnej,
W skromnym wnętrzu umeblowanym przeciętnością,
Wśród sześcianów i kątów prefabrykatów z betonu,
Wzniesionych na ruinach ruin i w sąsiedztwie wygnanych cieni,
Gdzie spełniły się wszystkie klątwy i koszmary historii,
Aż pozostało tylko to niewielkie, gładkie i zaróżowione pragnienie życia.

To było dawno temu, wśród innych warstw geologicznych kalendarzowej monotonii,
Zanim nastąpiły zlodowacenia uczuć i powodzie obojętności.
Od tego czasu galaktyki oddaliły się od siebie,
Serca gwiazd zapadły się do wewnątrz,
Ludzkość dokonała fuzji żałoby z szaleństwem,
A ze statku pijanego poety pozostał wrak człowieka.
Ale z daleka wciąż widzi je obydwie,
Jak razem splecione wspinają się na piaszczystą górę
I w przyćmionym świetle wzajemnej ufności
Odpływają w sen.

* * *