Spadając, łudząc się
1.
Obudził
mnie świst powietrza w uszach. I smagnięcia wiatru. Popychały mnie uporczywie do
tyłu. Spróbowałem wstać na równe nogi. Zamiast tego wywinąłem kozła i zacząłem obracać
się wokół siebie. Otworzyłem szeroko oczy. Wokół mnie było coś, jak
nieskończone zwoje szarego filcu. Leciałem przez przestrzeń. Spadałem. Spadałem!
Obok
mnie spadali inni. Wszyscy spadali. Lecieli w dół. Wszyscy… spadaliśmy.
Byłem
w szoku. Nie wiem, ile czasu minęło. Cały czas spadaliśmy. Znajdowaliśmy się w
stanie spadania, odkąd mogłem pamiętać. Lecieliśmy w dół, choć nie zawsze równolegle,
nie zawsze pod tym samym kątem. Czasem kąt ruchu był tak dziwny, że wydawało
się, jakby ktoś przelatywał koło mnie skośnie lub prostopadle z jednej czy z
drugiej strony. W każdej chwili czyjś wypięty tyłek mógł walnąć mnie w
policzek, albo czyjeś kolano mogło uderzyć mnie w łokieć czy w piersi.
Spadaliśmy
w otchłań. Lecieliśmy w ciemności z góry na dół. W przestrzeni wokół nas
panowała ciemność, ale my sami byliśmy otoczeni żółtawą, niewyraźną poświatą,
jak migoczące światło popsutej żarówki.
Pęd
powietrza szarpał moje dziwaczne ubranie. Miałem na sobie garnitur, pod nim
białą bufiastą koszulę z falbanami i koronkowymi mankietami, przypominającą
siedemnastowieczne stroje arystokracji, a na moich nogach widniały strażackie
buty. Inni wokół mnie nosili równie nietypowe stroje. Spadałem wciąż w
strumieniu światła, przypominającym promień reflektora. Najwyraźniej byłem przebrany
do jakiejś roli, jak inni wokół mnie.
Trudno
powiedzieć, jak długo spadaliśmy, bowiem nie było tu dnia ani nocy, nie czuliśmy
głodu, zimna, ani zmęczenia. Jednak trwało to tak długo, aż wyrosły mi długie
włosy i paznokcie. Trzeba było sobie jakoś uporządkować sobie życie podczas
spadania. Niektórzy starali się stanąć prosto w pionie, jednak wówczas ciała
nabierały prędkości i spadały jeszcze szybciej. Najwygodniej okazało się
spoczywać lekko uniesionym, jakby kołysząc się w nieistniejącym hamaku.
I
tak przelatywaliśmy obok siebie. Niektórzy chwytali się za ręce lub obejmowali
ramionami i spadali połączeni. Widziałem grupę, która rozmawiała, próbując
przekrzyczeć szum powietrza.
Znów
uderzyłem ramieniem o czyjąś nogę. Zabolało. Wówczas zobaczyłem, jak ktoś wpadł
na kogoś innego. Usłyszałem krzyki i trzask łamanych kości, zobaczyłem
rozbryzgi krwi. Obydwa ciała wypadły ze swoich strumieni światła i wirując bezwładnie jak manekiny, uleciały w otaczającą nas ciemność. Przypadkowe ofiary.
Spadałem
więc dalej sam i zadawałem sobie pytania. Dlaczego nie wszyscy spadaliśmy
pionowo? Jakby gdzieś kiedyś wypuszczono nas wszystkich razem, ale od tego
czasu każdy powietrzny tunel, każda trajektoria, wypaczyły się w stosunku do
pierwotnego kierunku. A więc, czy mieliśmy gdzieś upaść, czy po prostu mieliśmy
spadać przez całą wieczność? Jeśli tak, otchłanią była cała przestrzeń wokół
nas, gdzie panowała ciemność, która rozpraszała jednostajne światło.
No
tak, światło. Jasność nie wypływała z nas. Każdy z nas leciał we własnym
strumieniu światła, które podążało za naszym ruchem. To dlatego wydawało się,
że byliśmy otoczeni jasną poświatą. Podążaliśmy ku otchłani w strumieniach albo
tunelach światła. Myślałem, że to akt łaski wobec nas, ale po czasie
stwierdziłem, że światło rozjaśniało mrok tylko po to, aby łatwiej nas
obserwować.
Jedyne,
co można było zrobić, to oddać się przestrzeni, lecieć i przyglądać się, jak
inni przelatywali obok ciebie, wyczyniając dziwaczne ruchy podczas spadania.
Jak zachowywali się w obliczu otchłani, jak się szamotali, jakie postawy
przyjmowali. Jak próbowali zachować spokój i równowagę.
Chciałem
porozmawiać z kimś obok mnie. Mężczyzna w śmiesznej czapce kolejarskiej spadał inaczej
niż ja, spoczywając na brzuchu, pchany przez pęd powietrza. Krzyknąłem do
niego. Tamten zmrużył oczy, potrząsnął głową i nachylił się do mnie. Wtedy
nagle z góry ktoś przeleciał między nami i butem uderzył go w bark. Facet zwinął
się z bólu i zawirował, pod wpływem uderzenia zmienił trajektorię i odleciał z
krzykiem, obracając się wokół własnej osi.
2.
Spadałem
dalej, posępny i bezradny. Rozpamiętywałem niedawny wypadek. Wówczas postanowiłem
chwycić się kogoś. To mógł być jedyny stały punkt oparcia. Może w ten sposób
opóźnimy swój upadek?
Postanowiłem
wybrać kogoś blisko mnie. Kto nie cofał wzroku? Kto spojrzy mi w oczy?
Zobaczyłem dziewczynę w jasnoróżowym uniformie kelnerki albo sprzedawczyni w cukierni.
–
Czemu oddychamy? Czemu nie czujemy głodu? – odezwałem się półgłosem, częściowo
do siebie, częściowo do kobiety znajdującej się nieco za moim lewym ramieniem,
z głową zwróconą ku mnie.
– To
tylko złudzenie. Zamknęli nas wszystkich w jednym miejscu i coś nam podali.
Albo trzymają nas podłączonych do zestawów wirtualnej rzeczywistości – mówiła
szybko, z zaciętymi ustami. Jednak obejrzała się ciekawie w moją stronę.
Zaczęliśmy
rozmawiać. Lecąc, obróciliśmy się ku sobie i omawialiśmy jej racjonalną
hipotezę. Teraz spadaliśmy bokiem. Wiatr rozwiewał nam ubranie. Kobieta poprawiała
swoją różową spódnicę.
Rozkołysaliśmy
się oboje. Zamachaliśmy rękoma jak pływacy i zdołaliśmy zbliżyć się do siebie mimo
pędu powietrza. Chwyciliśmy się mocno. Bliskość oddaliła wszechobecny szum. Poczułem
jej zapach, gładką skórę w zagłębieniu szyi, delikatne kobiece ramiona i smukłe
palce. Jej ciało zesztywniało w moim uścisku.
Utknęliśmy
w swoich objęciach. Między nami rosło uczucie skrępowania. Jednak bliskość ciał
zrobiła swoje. Doznałem erekcji, ocierając się o jej udo. Ogarnęło mnie
zażenowanie i wstyd, ale nie potrafiłem walczyć ze swoją fizjologią.
Wówczas
kobieta odchyliła głowę i odezwała się do mnie:
– No
dobrze. I co dalej? – mówiąc to, odsunęła się nieco, mierząc mnie lodowatym
spojrzeniem. – Nie oprzemy się sile instynktów. Będziemy się pieprzyć.
Zapłodnisz mnie. Spuchnę. Wypadną mi zęby. Dziecko wyjdzie na świat, rozrywając
moje krocze. Odleci tak daleko, na ile pozwoli naciągnięta pępowina. Wciąż
jednak będzie zrośnięte z moimi trzewiami. Przegryziesz pępowinę, a wówczas ono
siłą bezwładu odleci w kosmos. W tę otchłań. Mrugając niewidzącymi oczami i
bezradnie szukając pokarmu. Tego chcesz? Tak ma być?
Mówiąc
to, wyprężyła się, podciągnęła nogę i kolanem uderzyła mnie w splot słoneczny,
a potem kopnęła piętą w podbrzusze. Błyskawicznie oderwaliśmy się od siebie.
Znowu zakręciłem się i uderzyłem w kogoś, rozcinając sobie ucho. Kobieta w
różowym uniformie odleciała wirując, po czym też wpadła na jakąś osobę, a z jej
nosa popłynęła krew. Oddalaliśmy się coraz wolniej, w końcu dystans między nami
przestał rosnąć.
Zaburzyliśmy
tory spadających ciał. Inni ludzie wpadali na siebie, zwalniając lot. Zaczynali
krążyć wokół siebie, zataczając coraz szersze kręgi. Obracali się wokół siebie
na swoich orbitach.
Promienie
światła pomieszały się, zmętniały, słabły. Świetlne strumienie traciły
jaskrawość.
Wirowaliśmy
wokół siebie z coraz większą siłą odśrodkową. Nie mogliśmy ani oddalić, ani
zbliżyć się do siebie, bo dwie siły równoważyły się.
Krążyliśmy
wokół siebie. Wyglądaliśmy jak groteskowe gwiazdozbiory i układy planetarne.
* *
*