Czarny biurowiec
Początkowo
miałem problem, żeby go znaleźć. Biurowiec naszej firmy mieścił się na
wewnętrznej parceli, praktycznie niewidoczny od ulicy. Zasłonięty przez
sąsiadujące budynki, ledwie majaczył w prześwicie. Natomiast bezpośrednio wokół siebie wytwarzał
pustkę. Otaczały go równo przystrzyżone trawniki, przecinane alejkami, które kluczyły
spiralnie, zamiast zmierzać prosto do wejścia. Sam budynek był dość niezwykły.
Niewysoki, trzypiętrowy, został pokryty czarną, matową wykładziną. Przypominała
grafit albo szlifowaną blachę i pochłaniała światło. Ten szorstki monolit miał
kształt litery L. Wewnętrzny kąt otaczał tylny dziedziniec. Prostopadłe ściany
tworzyły iluzję optyczną. Trudno było stwierdzić, czy kąt jest prosty, czy może
ostry, który bok jest równoległy, a który prostopadły. Cała budowla
przypominała geometryczną figurę niemożliwą. Od frontu wywoływała jeszcze
większą dezorientację. Budynek otoczony był chodnikiem z polerowanego kamienia,
z rzędami lamp wpuszczonych w podłoże, które zapalano po zmroku. Efekt był
niesamowity, bowiem poziom gruntu, gdzie biurowiec łączył się z ziemią, za
sprawą gładkich kamieni zamieniał się w lustrzaną płaszczyznę, która odbijała
obraz wznoszącego się nad nim budynku. Tak jakby biurowiec wyrastał ze swojego
zwierciadlanego odbicia skrytego pod ziemią. Nieregularnie rozmieszczone okna,
częściowo zakrywane żaluzjami, otwierały się i zamykały niczym oczy sennego
gada. Trudno było określić ilość poziomów i rozkład pomieszczeń, tak jakby pod
powierzchnią ścian wciąż zachodziły jakieś procesy formowania się ciała
drapieżnika skrytego za grafitowym pancerzem. Wzdłuż jednej ściany ciągnęły się
kraty wentylacji, przypominające skrzela czarnego lewiatana. Budynek wydawał
się stworzony z nieznanej, skondensowanej materii, która zaburzała prawa
fizyki. Był jak czarny wielofasetowy kryształ, wypełniony ciemnością, która
promieniowała na zewnątrz. Całość wywoływała wrażenie profesjonalnego chłodu i
wyrachowanej kalkulacji. Przywodziła na myśl wyrafinowane instrumenty finansowe,
skomplikowane operacje analityczne, specjalistyczne systemy operacyjne, zawiłe prawa
ekonomii i statystyki.
Nasza
firma zajmowała się dość innowacyjną branżą. Sprzedawaliśmy i wdrażaliśmy
nowatorskie systemy marketingu, pobierania danych i windykacji. Chodziło o
platformy on-line zapewniające wielokanałowość sprzedaży, kompatybilność z
CMR-ami, zintegrowaną komunikację, zarządzanie wiedzą o kliencie, a także
podsłuch i sterowanie agentami. Oprogramowanie pozwalało na łączenie baz danych
i tworzenie sprofilowanej sieci marketingowej, a z drugiej strony usprawniało
rejestrację opłat i egzekucję należności. Nasze systemy call center pozwalały
nadzorować systemy płatności, bazy danych i harmonogramy instytucji. Były
wysoce wyspecjalizowane, elastyczne i pracowały w chmurze. Inaczej mówiąc,
dzięki naszym programom, marketingowiec miał dostęp do wszelkich danych
osobowych klienta, a windykator mógł nękać wierzyciela poprzez wszelkie możliwe
kanały komunikacji.
Nasza
firma wykorzystywała outsourcing. Do końca nie wiadomo, gdzie była główna
siedziba korporacji, ale oprogramowanie zostało opracowane i sprowadzone z
Indii. Zarząd naszego oddziału pochodził z Austrii i Węgier. Kilkoro mężczyzn i
kobiet zajmowało pokoje na najwyższym piętrze biurowca, w bocznym skrzydle.
Rzadko ich widywaliśmy. Między sobą mówili niezrozumiałym dla nas językiem,
jakąś odmianą ugrofińskiego. Do nas zwracali się po angielsku. Nikt nie
przyznawał się do tego, ale wzbudzali w nas niejasny lęk. Wysocy, dobrze ubrani
i dobrze zbudowani, zapewne w wyniku uprawiania sportów, poruszali się
sprężystym krokiem, ledwie omiatając spojrzeniem czubki naszych głów. Cały
zarząd był hermetyczny i odseparowany od reszty firmy. Traktowali swoją pracę
jak zesłanie do odległych kolonii, a nas samych jak niewolników z podległych prymitywnych plemion.
Oczywiście zdobywali się na pewną zdawkową uprzejmość, jednak zawsze dawali nam
odczuć istnienie szklanego sufitu, który oddzielał nas od nich. Wszelkie
kluczowe decyzje podejmowali bez naszego udziału. Nam pozostawały tylko plotki
i dociekania. Mogliśmy jedynie wyżywać się na podległych nam handlowcach. Bowiem
oprócz zarządu, działów administracyjnych i naszego działu informatycznego, większą
część firmy stanowiła sekcja telemarketerów. Ich stanowiska znajdowały się w
podziemiach biurowca. To była jednak zupełnie inna kasta pracowników. My
należeliśmy do kadry kierowniczej i menadżerskiej, mieliśmy własne pokoje i
biurka na wyższych piętrach biurowca.
Trafiłem
do tej firmy przypadkiem, decydujące znaczenie miała moja specjalistyczna wiedza
informatyczna, którą nabyłem w zasadzie przypadkiem podczas jakiegoś kursu
podyplomowego. Przychodziłem i wychodziłem z czarnego biurowca zgodnie z
regulaminem, wypełniałem swoje obowiązki, jednak nie zamierzałem angażować się w
życie firmy. Ledwie do mnie docierały plany i harmonogramy, perturbacje życia
biurowego, plotki, opowieści o życiu prywatnym. Ukryłem się tam i odizolowałem od
świata. Przyjąłem pasywną postawę i anonimową tożsamość. Taki układ jak
najbardziej odpowiadał mojej sytuacji życiowej.
Jednak
pewnego dnia do biurowca przybył ktoś, kto zaburzył tę hierarchiczną strukturę.
Firma zatrudniła nowego pracownika. Powiedzmy, że nazywał się Daniel. Przedstawiono
nam go jako wybitnego specjalistę. Daniel był niespokojnym duchem, wyjątkowo
zaangażowany w działalność firmy, mocno autorytarny i pewny siebie. Przychodził
do biura później niż my i zostawał jeszcze długo po naszym wyjściu. Szybko
dowiedzieliśmy się, że rano przesiaduje w gabinecie przełożonego, a
popołudniami udaje się na niejawne spotkania z członkami zarządu. Znał ich
wszystkich osobiście. Być może poznali się na jakiejś uczelni, w poprzedniej
pracy, a może mieli wspólnych znajomych. Daniel rozmawiał z nimi, jak z równymi
sobie. Nowy pracownik musiał pochodzić z jakiejś wewnętrznej rekrutacji zarządu,
wyselekcjonowany ze ścisłej elity skupionej wokół szefostwa naszej korporacji. Wydawało
się, że tylko on mógł przekraczać granicę między zarządem a resztą pracowników.
Był świetnie zorientowany w każdym temacie naszej działalności. Znał najnowsze
decyzje i nieoficjalne plany firmy.
Nowy
pracownik szybko zmącił spokój naszej enklawy. Wydarzenia toczyły się zbyt
szybko. Decyzje były podejmowane bez konsultacji. Właśnie realizowaliśmy dwa istotne
projekty. Gdyby udało nam się sfinalizować współpracę z dwiema dużymi
korporacjami, wypłynęlibyśmy na szerokie wody. Staliby się naszymi partnerami
strategicznymi, co oznaczało, że oni mieliby wpływ na funkcjonowanie naszej
firmy, a nasze oprogramowanie stałoby się rdzeniem ich struktury. Wiele tutaj
zależało od osobistych kontaktów oraz rozeznania w poczynaniach konkurencji. A
ponieważ Daniel był świetnie zorientowany w intencjach zarządu, jego inicjatywy
wychodziły naprzód ich oczekiwaniom. Albo pozostawali w jakiejś tajemnej
symbiozie, albo po prostu spotykali się i konsultowali bez naszej wiedzy.
Działania
Daniela zakłóciły rytm mojej pracy. Zdobyłem to stanowisko i utrzymałem się tam
tak długo, ponieważ unikałem zaangażowania w działalność firmy. Tymczasem nowy
pracownik wywrócił wszystko do góry nogami. Swoim zaangażowaniem wprawiał w
nerwowość całą załogę. Obojętność zastąpiła rywalizacja. Jego innowacyjne
pomysły zagroziły pozycji naszego działu informatycznego. Dotychczas jako jeden
z nielicznych potrafiłem serwisować oprogramowanie, szczególnie aplikacje na
urządzenia mobilne. Tymczasem Daniel forsował zmianę całej koncepcji
funkcjonowania systemu. Proponował przerzucić koszty wdrażania i utrzymania software’u
na użytkowników. Firma miałaby mniejsze nakłady finansowe, jednak mój dział informatyczny
straciłby na znaczeniu. Groziła mi redukcja. Słyszeliśmy o przeniesieniach na
dół, do działu telemarketingu w podziemiach. Oczywiście, nie musielibyśmy
pracować „na słuchawce”, jednak nadzorowanie tego działu oznaczało wypadnięcie
z drabiny awansów, koniec premii za udział w projektach, wreszcie zerwanie kontaktów
z klientami na poziomie menadżerskim.
Któregoś
wtorku zarząd zwołał zebranie. Mieliśmy omówić dwa wspomniane projekty,
wdrożenie nowego schematu windykacji danych oraz oczekiwaną restrukturyzację działu
sprzedaży bezpośredniej. Daniel siedział po prawej stronie stołu, obok trzech
głównych członków zarządu, jakby stanowił ich nieformalnego asystenta albo
jednego z zastępców. Musieliśmy przetrwać długie i nudne posiedzenie, na którym
niezmiennie skupiano się na nieistotnych szczegółach i wysnuwano abstrakcyjne
plany, które potem i tak nie miały pokrycia w rzeczywistości. Jak zwykle głos
zabierali najwięksi nudziarze i krzykacze, a reszta ledwie udawała, że słucha.
Kilka osób wszczęło bezcelowy spór o drobiazgi, które nie interesowały pozostałych
uczestników zebrania. Oczywiście nowy pracownik komentował wszystkie propozycje
i wydumanymi obiekcjami gasił wszelkie niezależne inicjatywy szeregowych
pracowników.
Po
zebraniu, kątem oka zobaczyłem przez uchylone drzwi, że Daniel został w sali
konferencyjnej wraz z kilkoma członkami zarządu. Otoczyli go kręgiem i
rozmawiali półgłosem. Widziałem w prześwicie tylko niewielki fragment
pomieszczenia. Jeden z przełożonych położył dłoń na ramieniu Daniela. Ręka,
sztywna i ciężka jak ze spiżu, przywarła do ramienia, które zwiotczało i
zmiękło obrzydliwie, jakby zgniło pod skórą i zapadło się do wewnątrz. Ten
widok napawał mnie niewytłumaczalnym wstrętem. Oddaliłem się od wejścia. Kręciłem
się po korytarzu pod pozorem oczekiwania na dostęp do kserokopiarki. Usłyszałem,
że tamci umawiają się na nieoficjalne spotkanie w podziemiach.
Wszyscy
zeszli na dół. Odczekałem chwilę i ostrożnie poszedłem za nimi. Całe towarzystwo
minęło wejście do sali marketingowców i zniknęło w dolnym pomieszczeniu.
Jedynie nowy pracownik opuścił ich na chwilę, zostawiając otwarte drzwi. Zatrzymał
się na półpiętrze, gdzie ustawiono popielniczki. Gorączkowo palił papierosa.
Jego słabościami były nałogi i permanentne rozkojarzenie. Dzięki temu mogłem
prześlizgnąć się po schodach niezauważony, bez słowa i bez używania karty
magnetycznej. Drzwi na dole były uchylone.
Poniżej
działu telemarketingu znajdowało się nieużywane pomieszczenie. Raz miało pełnić
rolę stołówki, innym razem zamierzano z niego zrobić siłownię, albo pokój
socjalny dla sprzedawców pracujących na dwie zmiany. Teraz stało się magazynem
na koperty, spinacze i papier do kserokopiarki. Pod ścianami stały metalowe
regały wypełnione kartonowymi pudłami. Nikogo tam nie zastałem. Natomiast jeden
z regałów został odsunięty od ściany. Za nim widniały drzwi. Z początku myślałem,
że to schowek na szczotki lub serwerownia. Tymczasem za drzwiami majaczył korytarz
o pożółkłych ścianach oraz schody w dół. Z wnętrza dobiegały duszne powiewy
ciepłego powietrza i nieprzyjemny zapach stęchlizny. Zaintrygowany zszedłem na
dół.
Znalazłem
się w ciemnej sali, jednak nie mogłem rozpoznać jej wielkości i kształtu. Musiałem
być gdzieś głęboko pod powierzchnią ziemi, w podziemiach czarnego biurowca, gdzieś
pośród fundamentów budowli albo jeszcze niżej. Białe jaskrawe światło padało pionowo
z góry, a wysoki sufit niknął w ciemności. Zamiast stropu w górze widniało
kłębowisko lamp, czarnych kabli, srebrnych rur i metalowych kratownic,
przypominające instalację nad sceną teatralną. Jasność tworzyła okrąg wokół
metalowego stołu w centrum sali.
Na
granicy tego pola światła, w półkolu wokół stalowego blatu, stali wszyscy
członkowie zarządu. Na stole leżał nowy pracownik, Daniel. Jego nadgarstki i
kostki u nóg przykuto do blatu skórzanymi klamrami, natomiast jego szyję opasała
gruba, metalowa obręcz przytwierdzona do pulpitu wielkimi śrubami. Do obręczy przymocowane
zostały półprzezroczyste, gumowe rurki. Przewody rozchodziły się promieniście na
boki i kończyły w rękach każdego z członków zarządu. Oprawcy włożyli do ust
silikonowe ustniki i zaczęli je ssać, bez zbędnych ceremonii, wręcz ze
znużeniem. Gumowymi rurkami popłynęła ciemnoczerwona, niemal czarna ciecz. Poprzez
igły w metalowej obręczy, wbite w szyję delikwenta, zgromadzeni wysysali jego
krew. Mężczyzna na stole poruszał się z ociężałą powolnością, niezdarnie jak
dziecko, które nie panuje nad swoimi ruchami. Te jego niemrawe odruchy były
chyba najbardziej odrażające.
Przerażony
próbowałem się wycofać. Jednak drzwi na górę były zatrzaśnięte, a zamek nie
działał bez karty magnetycznej.
-
Zbyt dużo widziałeś. Zbyt dużo wiesz. Nie możesz odejść – usłyszałem za sobą
głos mówiący po angielsku.
Odwróciłem
się powoli. Z rezygnacją spuściłem głowę. Ze mnie też chcieli wyssać krew? Prezes
poprowadził mnie przed sobą do kręgu światła, delikatnie, ale stanowczo dźgając
mnie palcem w plecy. Jednak to, co potem się wydarzyło, było dla mnie
kompletnym zaskoczeniem.
-
Jesteś zbyt dobry, Chris – rzekł powoli cedząc słowa. – Sam się tutaj dostałeś.
Byłeś na tyle bezwzględny, przebiegły i zdeterminowany, aby tu dotrzeć. On –
wskazał ciało leżące na stole – on jest tylko mięsem.
A
potem wręczył mi koniec gumowej rurki.
Krew
miała metaliczny posmak, była gęsta i ciepła. Powstrzymałem pierwszy odruch
wymiotny i chłeptałem dalej. W pewnym momencie zasmakowałem w tym wyrazistym,
lepkim płynie. Spodobało mi się. Poczułem upojenie.
Reszta
operacji przebiegła dla mnie w sennej nieświadomości. Do życia przywróciło mnie
dopiero jaskrawe światło słoneczne, kiedy wyszliśmy na zewnątrz. Nie rozmawialiśmy
ze sobą.
Ciężkim
krokiem udałem się na parking. Szedłem wzdłuż szpaleru samochodów, w żołądku
przelewał się zawiesisty, żywotny fluid. Byłem ospały i ociężały, jakbym doznał
niestrawności. Mimo to czułem przypływ niezwykłej, mrocznej siły witalnej.
Miałem
wsiąść do wozu, kiedy przede mną zjawił się prezes. Poruszał się bezszelestnie i
płynnie, bardziej niczym cień, niż żywa istota. Spojrzał na mnie i uśmiechnął
się:
-
Widzimy się jutro na siłowni? – spytał oblizując usta.