Locus secretus
czyli podręczny skarbczyk doświadczeń mistycznych
ballada kielecka
1.
To było tak, jak w jakimś zakręconym śnie,
W takim barwnym kwasowym śnie, który mógłbym wyśnić
Gdybym tylko był bardziej szczęśliwy na jawie.
Tak było tam. To było tam tak jak. Tam tak było,
Wszędzie w jamach te skarbniki ze złotymi zębami,
Świecącymi jak naftowe latarnie.
2.
Wieczór tonie w ciepłej mgle unoszącej się poziomymi pasmami,
Po sierpniowym deszczu, pośród soczystych drzew, czarnych smolistych pni,
W tej mgle odcień fioletu i oranżu – i nagle ta dziwaczna konstrukcja
Z metalu i cegieł, z kominów i sworzni,
W zagłębieniu kotliny. Wyłaniają się z rozkołysanej wyobraźni,
Niewielcy ludkowie dowożący małymi wagonikami żużel, rudę
W buchającą ogniem gardziel Wielkiego Pieca;
Blask bije wśród soczystych drzew i smolistych pni.
3.
Aż nagle teraz nadciąga dzień, nadjeżdża z gwizdkami konduktorów,
Biało-granatowe sylwetki wśród pary i porannego trzeszczenia kości,
Upiory z drugiej strony życia, upiory dnia, niesamowicie trzeźwe,
Na asfaltowym peronie załatwiają swoje służbowe sprawy.
A potem atrakcje turystyczne, zamknięte w międzyczasie
Zabytków historycznych, kamieni węgielnych i dóbr kultury,
Czyjeś życie ucięte wzdłuż krawędzi minionej epoki.
Zamek biskupów w Kielcach, cokolwiek osobliwy, z głęboką studnią wewnątrz,
Panie z obsługi, dzwoniąc kluczami, wskazują sekretne przejścia,
Aż otwiera się wyjście na astrologiczny ład ogrodu.
4.
Moje włosy opadają w kurz pod siedzeniem autobusu,
Moje wrażenia opadają i wsączają się w kurz podróżnych doświadczeń.
Tak samo osiada w pamięci popielaty osad wspomnień ze Starachowic,
Wielki Piec do odlewu stali uśpiony w samym sercu tego miasta,
Tłustym i zalesionym sercu, którego oko błyska właśnie gdzieś
Poprzez fałdy snu i tłuste smoliste pnie drzew,
Osiadając mgłą poniżej pierwszych pięter kostropatych bloków,
Które jak łysawe główki indyków wznoszą się po obu stronach kotliny,
Wokół nieobecnego, uśpionego, zarośniętego, zakopanego serca,
Zalanego płynnym żelazem i zastygłego.
5.
I teraz skrzypi i trzeszczy i buja całe to żelastwo,
Niosące karoserię, kierowcę, mnie, Ulę i całe stado innych pasażerów;
Przez wygniecione w krajobrazie koleiny dróg wlecze się autobus,
I wlecze się i zatrzymuje na każdym rogu wszystkich rynków po drodze,
A wszędzie rodziny odprowadzają swoje córy, które jadą do W-szawy,
I cały ten autobus kołysze się i wlecze pełen dziewcząt,
A my razem z nim, rozkołysani, możemy sobie losować,
Jak kiepscy bogowie, z obolałymi głowami, trochę skłóceni:
- Tej się uda, tej się nie uda, tej się uda, tej się nie uda...
6.
To kto tu jest w końcu opętany?
Ten, kto z uporem maniaka trzyma się niegościnnego skrawka ziemi?
Czy ten, kto zaślepiony drukowaną instrukcją przemierza nieznane sobie korytarze?
A może wszyscy, każdy przez innego demona?
Cóż, z braku lepszych rozwiązań: laissez faire.
* * *
marzec(?) 2008
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz