* * *
czwartek, 26 lutego 2015
wtorek, 24 lutego 2015
Było zwyczajnie...
Było zwyczajnie, najpierw słońce, potem deszcz…
Pamiętam pierwszy koncert Maćka
Maleńczuka w Warszawie. W salce na Wydziale Polonistyki UW, organizował go
kolega z liceum, Max Cegielski. Ja już wtedy chodziłem do SOS-u. Maleńczuk
pojawił się z gitarą elektryczną i piecem, tak jak pewnie grywał na ulicach
Krakowa. Znałem jego nagrania już wcześniej. Pamiętam, że zdziwiłem się na tę
śmieszną fryzurę w stylu Kopernika, długie włosy i grzywka przycięta równo nad
czołem. Musiał to lubić.
W trakcie koncertu Maleńczuk
rozciął sobie palec o struny. Krew spłynęła po gryfie. On śpiewał te swoje
pogięte, nostalgiczne ballady. O, to jest prawdziwy artysta, pomyślałem. Czuje
tremę, to widać, ale mimo rany gra bez przerwy. Do tego ten jego wibrujący,
rozkołysany głos, połączenie arabskich i hiszpańskich zaśpiewów; a między niezwykłe,
liryczne i gniewne teksty swoich piosenek wtrącał słowa w tym swoim własnym, dziwnym,
tajemniczym języku.
Po koncercie mój kumpel Wieniek,
albo jego brat, chciał wyciągnąć Maleńczuka na Starówkę. Zaproponował mu trawę,
ale tak naprawdę nie miał żadnej trawy. A raczej miał jakąś resztkę, którą nie
chciał się podzielić. Poszliśmy Krakowskim i gdzieś pod Kolumną spotkaliśmy
Kubę Niżnika. On też nic nie miał, ale coś kręcił, proponował przejść się w
stronę Barbakanu, na mury. Tam mogliśmy kogoś spotkać. Kuba był już wtedy
skoncentrowany na czymś innym.
Maleńczuk zresztą też raczej szukał
heroiny. Dość uprzejmie nam podziękował i powiedział, że jedzie do kolegi na
Pragę. Tam pewnie mieli, co trzeba.
My zostaliśmy na ulicy. Nie
pamiętam, co było potem. Ale prawie na pewno zapadła noc.
Jak zwykle w tamtych czasach,
dzień był sinawy, wilgotny i chłodny. Próbowaliśmy wciągnąć kilka mocnych
wrażeń, które wdarłyby się prześwitem przygody w tę monotonną rutynę życia.
* * *
sobota, 21 lutego 2015
Kolczaste ruiny
Kolczaste ruiny
Przeczytałem w internecie, że prawicowi redaktorzy oskarżyli Zbyszka Liberę o szydzenie z holocaustu. W swojej serii zdjęć Libera wyprodukował współczesną stylizację słynnego zdjęcia z wyzwolenia obozu koncentracyjnego. Wycieńczeni więźniowie stoją za drutem kolczastym. Libera do zdjęcia wykorzystał wszystkie warszawskie spady, największych looserów z ówczesnej alternatywnej Warszawy. Znalazłem się tam i ja. Jak do nich dotarł? To proste. Zatrudnił Monikę Będowską, która zna się chyba ze wszystkimi warszawskimi obibokami. Staliśmy za drutem ze sznurka na dziedzińcu ówczesnych studiów i redakcji na Burakowskiej. To była pierwsza z sesji. Potem było ich znacznie więcej. Uczestniczyłem w czterech, pięciu sesjach. (Z Liberą spotykałem się w najdziwniejszych miejscach. W kuchni na imprezie u Zuzy Ziomeckiej, pod stodołą w Wolimierzu na stacji Kliniki Lalek. W Sali Laboratorium CSW).
Byłem na innych sesjach Libery. Autobusem jechaliśmy pod Kazimierz Dolny. Staliśmy wtedy w deszczu i w błocie. Potem gdzieś wokół płonącego samochodu na boisku jakiejś wiejskiej szkoły, wreszcie ta sesja nomadów na końcu świata, nagrywana gdzieś na nieukończonej obwodnicy wokół Gostynina. To potem znalazło się przetworzone w książce.
Aha, była jeszcze jedna sesja. Na parkingu za dawną mleczarnią, przy Towarowej, tam gdzie był klub Rybki. Te zdjęcia Libery kojarzą mi się z Wolą. Jest surowa i zdziczała, poczerniałe ceglane mury a wokół kolczaste chwasty, zakręcone parkingi i szemrane oblicza. Zapach dymu z komina, stare ceglane domy, słońce ponad drutami i spadzistymi dachami, bladawe piękności na tle porysowanych murów. Stare odłamki historii, garaże i kamienice, gołębie na dachach i łyse drzewa, zardzewiałe słońce ponad nimi, wszystkie budynki zmurszałe i podupadłe z charakterem, jak odłamki dawnego życia, krąży się wśród ruin, aż do dna historii, jakieś powstania listopadowe i szturmy. Krążę tam o zachodzie słońca. Kiedyś muszę napisać o tym więcej.
* * *
czwartek, 19 lutego 2015
Przebudzenie
Przebudzenie zimowe, wciąż wisi, już kilka miesięcy świeci regularnym światłem, wciąż migoczą te barwne cienie.
* * *
* * *
środa, 18 lutego 2015
Iskry w ciemności
Iskry w ciemności
Plany i planiki jak srebrzyste siatki zwieszają się nad głową na granatowym niebie aż po horyzont. Trakcje losów. Kiedy ostatnio miałem wolną chwilę? Może powinienem być jak ten desperado Stańki, żyć na krawędzi, jak ten „skurwysyn, który pierwszy wyszedł na ląd i miał tyle siły, żeby przeżyć”. Też grałem free. Grałem po Andrzeju Mitanie na jednej scenie, metalowej, pod brezentowym dachem, ale nie na lądzie, a na barce STEP-u koło Syrenki. Aha, i grałem z Sudnikiem, tyle że on był na brzegu rzeki pod mostem Gdańskim, a ja siedziałem z jakimiś blachami na wyspie pod pierwszym przęsłem mostu (jak tam dotarłem?), a razem z nami grała 11-osobowa orkiestra. I tak to wszystko namieszała Blaga (Blask!). I było ciemno i była woda i było echo.
Powiedzmy, że to było obok dzisiaj wczoraj w sinawej mgiełce zawieszone kształty ponad dachem.
Wierzę, że w najpośledniejszym miejscu może być iskra geniuszu i boskości. Kometa płonącego bóstwa spadła i rozsypała się po świecie. Ale iskry boskości dotąd tlą się w zakamarkach ciała bogini. Odnajdujemy je w najnędzniejszych, najbardziej trywialnych miejscach, w potłuczonej butelce, w skrzydle ptaka, w jednej nucie piosenki, w pauzie wiersza. Zamieramy oślepieni błyskiem sponad czasu, ze szczeliny nieskończoności.
Nie jest łatwo je dojrzeć. Okulary spadają nam z nosa. Zwykle nosimy stereoskopowe okulary kultury i tradycji. Szkła okularów powodują bliki, oślepiają nas. Obraz rozpada się. Błyski na szkle bierzemy czasem za iskry boskości. Ale żeby zobaczyć te iskry, trzeba zdjąć okulary tradycji i kultury. Iskry błyskają wśród drobnych przedmiotów, jak płatki śniegu, świetliki tak piękne, że zapominamy własnego imienia. Na chwilę z rozwartymi ustami.
* * *
Plany i planiki jak srebrzyste siatki zwieszają się nad głową na granatowym niebie aż po horyzont. Trakcje losów. Kiedy ostatnio miałem wolną chwilę? Może powinienem być jak ten desperado Stańki, żyć na krawędzi, jak ten „skurwysyn, który pierwszy wyszedł na ląd i miał tyle siły, żeby przeżyć”. Też grałem free. Grałem po Andrzeju Mitanie na jednej scenie, metalowej, pod brezentowym dachem, ale nie na lądzie, a na barce STEP-u koło Syrenki. Aha, i grałem z Sudnikiem, tyle że on był na brzegu rzeki pod mostem Gdańskim, a ja siedziałem z jakimiś blachami na wyspie pod pierwszym przęsłem mostu (jak tam dotarłem?), a razem z nami grała 11-osobowa orkiestra. I tak to wszystko namieszała Blaga (Blask!). I było ciemno i była woda i było echo.
Powiedzmy, że to było obok dzisiaj wczoraj w sinawej mgiełce zawieszone kształty ponad dachem.
Wierzę, że w najpośledniejszym miejscu może być iskra geniuszu i boskości. Kometa płonącego bóstwa spadła i rozsypała się po świecie. Ale iskry boskości dotąd tlą się w zakamarkach ciała bogini. Odnajdujemy je w najnędzniejszych, najbardziej trywialnych miejscach, w potłuczonej butelce, w skrzydle ptaka, w jednej nucie piosenki, w pauzie wiersza. Zamieramy oślepieni błyskiem sponad czasu, ze szczeliny nieskończoności.
Nie jest łatwo je dojrzeć. Okulary spadają nam z nosa. Zwykle nosimy stereoskopowe okulary kultury i tradycji. Szkła okularów powodują bliki, oślepiają nas. Obraz rozpada się. Błyski na szkle bierzemy czasem za iskry boskości. Ale żeby zobaczyć te iskry, trzeba zdjąć okulary tradycji i kultury. Iskry błyskają wśród drobnych przedmiotów, jak płatki śniegu, świetliki tak piękne, że zapominamy własnego imienia. Na chwilę z rozwartymi ustami.
* * *
niedziela, 8 lutego 2015
sobota, 7 lutego 2015
Subskrybuj:
Posty (Atom)