Było zwyczajnie, najpierw słońce, potem deszcz…
Pamiętam pierwszy koncert Maćka
Maleńczuka w Warszawie. W salce na Wydziale Polonistyki UW, organizował go
kolega z liceum, Max Cegielski. Ja już wtedy chodziłem do SOS-u. Maleńczuk
pojawił się z gitarą elektryczną i piecem, tak jak pewnie grywał na ulicach
Krakowa. Znałem jego nagrania już wcześniej. Pamiętam, że zdziwiłem się na tę
śmieszną fryzurę w stylu Kopernika, długie włosy i grzywka przycięta równo nad
czołem. Musiał to lubić.
W trakcie koncertu Maleńczuk
rozciął sobie palec o struny. Krew spłynęła po gryfie. On śpiewał te swoje
pogięte, nostalgiczne ballady. O, to jest prawdziwy artysta, pomyślałem. Czuje
tremę, to widać, ale mimo rany gra bez przerwy. Do tego ten jego wibrujący,
rozkołysany głos, połączenie arabskich i hiszpańskich zaśpiewów; a między niezwykłe,
liryczne i gniewne teksty swoich piosenek wtrącał słowa w tym swoim własnym, dziwnym,
tajemniczym języku.
Po koncercie mój kumpel Wieniek,
albo jego brat, chciał wyciągnąć Maleńczuka na Starówkę. Zaproponował mu trawę,
ale tak naprawdę nie miał żadnej trawy. A raczej miał jakąś resztkę, którą nie
chciał się podzielić. Poszliśmy Krakowskim i gdzieś pod Kolumną spotkaliśmy
Kubę Niżnika. On też nic nie miał, ale coś kręcił, proponował przejść się w
stronę Barbakanu, na mury. Tam mogliśmy kogoś spotkać. Kuba był już wtedy
skoncentrowany na czymś innym.
Maleńczuk zresztą też raczej szukał
heroiny. Dość uprzejmie nam podziękował i powiedział, że jedzie do kolegi na
Pragę. Tam pewnie mieli, co trzeba.
My zostaliśmy na ulicy. Nie
pamiętam, co było potem. Ale prawie na pewno zapadła noc.
Jak zwykle w tamtych czasach,
dzień był sinawy, wilgotny i chłodny. Próbowaliśmy wciągnąć kilka mocnych
wrażeń, które wdarłyby się prześwitem przygody w tę monotonną rutynę życia.
* * *
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz