Wtorek albo
środa po północy
Zadudniły drzwi pośród nocy,
Gniewnie odpowiedziały im framugi okien,
Wśród sześcianów i kątów prefabrykatów z betonu,
Wzniesionych na ruinach ruin, w sąsiedztwie wygnanych
cieni,
Gdzie spełniły się wszystkie klątwy i koszmary
historii,
Aż pozostało tylko to niewielkie, gładkie i
zaróżowione pragnienie życia.
Czas zapętlił się w obłędnej niezmienności cyklu
fizjologicznych potrzeb,
A brunatny śnieg za oknem rozpływa się w depresyjną,
wilgotną ciemność.
W skromnym wnętrzu, umeblowanym przeciętnością,
W kokonie żółtawego światła tandetnej lampki nocnej
Pochylona kobieta na krześle usiłuje nakarmić
niemowlę.
Dziecko napręża się jęczy krzy-
Czy walczy z bólem obcych doz-
Nań a dłonie matki drgają na kra-
Wędzi załamania cierpli-
Wości wobec uporu codzien-
Nych uciążliwych powtarzal-
Ności – i nagle drobny cud,
Dziecko zaczęło ssać, a ulga spływa na ten ubogi
zakątek kosmosu.
Ciepło habitatu zapanowało nad mrokiem pierwotnego
lęku.
Ta chwila nigdy nie stanie się inspiracją dla
modnych pisarzy i ekscentrycznych reżyserów,
Ale będzie rozgrywać się raz po raz we wznoszącej
spirali intymnych dziejów.
Bez przerwy następuje kolejny akt egzystencjalnego
rytuału,
Bowiem dziecko trzeba wyprawić w sen.
Ostrożnie przeprowadzić przez gąszcz
niewytłumaczalnych zjawisk
Świetlistą istotkę, która nie rozumie niczego, prócz
własnej woli przetrwania.
Kołysanie w objęciach, jednostajne szepty – subtelna
magia łagodności
Musi zwyciężyć na przekór temu, co dzieje się wokół,
Pomimo zmasowanego bombardowania kłamstw, w cieniu
murów ignorancji,
Omijając wysiedlone rudery utopii i bezdroża
złudzeń,
Wśród źródeł zatrutej miłości i rezerwatów wymarłych
emocji,
Z dala od wykarczowanych fantazji, wyprzedaży
intymności i podróbek charakteru,
Z widokiem na obozowiska bezdomnego sumienia i
wyczerpane złoża czułości,
Przed aktualizacjami rozczarowań, inflacją woli i
powtórkami obcości.
Wśród odmętów zwątpienia trzeba odkryć w sobie wyspę
zaufania,
Na dnie chwiejnej piramidy niepokojów znaleźć pokoik
pogody ducha,
W źrenicy gigantycznej ciemności dostrzec przebłyski
radości,
Z wirującej kosmicznej otchłani wyrwać skrawek
przestrzeni ładu i harmonii,
By otulić nią dziecko.
Dwie głowy, matki i córki, kołyszą się z
wyczerpania,
W kokonie żółtawego światła tandetnej lampki nocnej,
W skromnym wnętrzu umeblowanym przeciętnością,
Wśród sześcianów i kątów prefabrykatów z betonu,
Wzniesionych na ruinach ruin i w sąsiedztwie
wygnanych cieni,
Gdzie spełniły się wszystkie klątwy i koszmary
historii,
Aż pozostało tylko to niewielkie, gładkie i
zaróżowione pragnienie życia.
To było dawno temu, wśród innych warstw
geologicznych kalendarzowej monotonii,
Zanim nastąpiły zlodowacenia uczuć i powodzie
obojętności.
Od tego czasu galaktyki oddaliły się od siebie,
Serca gwiazd zapadły się do wewnątrz,
Ludzkość dokonała fuzji żałoby z szaleństwem,
A ze statku pijanego poety pozostał wrak człowieka.
Ale z daleka wciąż widzi je obydwie,
Jak razem splecione wspinają się na piaszczystą górę
I w przyćmionym świetle wzajemnej ufności
Odpływają w sen.
* * *