na klubowych bezdrożach
Tak.
Nut Cane wart osobnej pieśni. Związany jest ze wszystkim zaskakującymi zwrotami i
niejasnym zakrętami mojego życia. W artystycznym sensie poznałem go w
Lokomotywie. Na pięterku rozstawił z kolegą swoje maszynki. Przyprowadziła mnie
tam Kabuko, ale coś wciągnąłem, nosiło mnie, więc długo tam nie posiedziałem.
Jakiś
czas potem były przygotowania do pierwszej naszej akcji, Rozdroże w klubie
Aurora. Mieliśmy próby na dolnym Mokotowie, w ich ówczesnym mieszkaniu. Tamtego
dnia cały lokal został udekorowany kolorowymi słoikami ze świeczkami,
powieszonymi pod sufitem, a na ścianach wisiały rysunki vévé. My staliśmy pod ścianą
zalani kolorowym światłem. Wieczorem padał deszcz, a Aurora zamieniła się w
prawdziwą karaibską stodołę. Chodziło mi o wytworzenie nastroju uniesienia i
oddalenia, aby wszyscy osiągnęli stan refleksyjnego dystansu do egzystencji,
jakby nagle znaleźli się wysoko ponad ziemią, patrząc z góry na własne życie.
Jednak ludzie oczekiwali czegoś całkiem innego. Skoro odwoływaliśmy się do
wudu, mieliśmy być przerażający, opętani, demoniczni, w tandetnym stylu
trzeciorzędnego horroru. Wudu z książki Mai Deren jest całkiem inne, ale kogo
to obchodziło? Wtedy nauczyłem się, że bardzo trudno jest wystąpić wbrew ludzkim
oczekiwaniom i uprzedzeniom. To w zasadzie niemożliwe, ludzie widzą tylko to,
co chcą widzieć.
Jadłodajnia
Filozoficzna pozostanie na zawsze w mojej pamięci. Zapamiętam nagie cegły i
zaduch tego dość obskurnego miejsca obdarzonego ogromnym, pulsującym sercem.
Pojęcie genius loci odnosi się jak
najbardziej do tego fenomenu. Tam poznałem Malgę Kubiak, ale to całkiem inna
historia.
To
tam któregoś wieczora przebrany w połowie za mężczyznę, a w połowie za kobietę,
zapowiadałem pierwszy, fenomenalny koncert Nut Cane’a i Kabuko w ich formacji
Diszobabaa. Przed tłumem ludzi, umalowany jak ukraińska dziwka i odziany w
japoński szlafrok, najpierw deklamowałem swoje poezje , a potem zapowiadałem
ich po francusku, jak w kabarecie. A potem nastąpił ich świetny, energetyczny,
nowoczesny, progresywny koncert. Bezkompromisowe, nihilistyczne i dowcipne łamańce
językowe Kabuko, która podobnie do mojej poetyki, łączy groteskowy egzystencjalizm
z metafizyką, a do tego nowoczesna muzyka Nut Cane’a, połączenie muzyki dark
wave i electro, wówczas absolutne novum. Oni są zbyt dobrzy na ten kraj i na
ten kaprawy polski show-biznesik. Po prostu nie mieszczą się w szufladkach
menadżerów. I chwała im za to!
To
wszystko było trochę zwariowane. Wymyślało się poetycki występ, osadzając w
przestrzeni słowa wypowiadane odosobnionym, odpodmiotowionym dwugłosem. Ile ja
się narobiłem, żeby wyzwolić, oswobodzić ten swój wewnętrzny głos! Nagrywałem się na taśmę, przebierałem się,
mówiłem przez megafon, imitowałem okultystyczne rytuały… I tyle wspaniałych,
utalentowanych osób mi pomagało! Cokolwiek z tego wyszło, cokolwiek z tego
zostało zapamiętane, cokolwiek odrobinę zmieniło naszą kulturę – my mieliśmy
mnóstwo zabawy, uniesienia i wspomnień.
Wróćmy
do dygresyjnej historii. Miało być o mojej współpracy z Nut Cane’m. Nie warto
tego układać i porządkować, bo same te działania były spontaniczne (choć
przemyślane) i z założenia chaotyczne. Graliśmy jakiś koncert w Pruderii,
którego słuchały ze dwie osoby. Zapodaliśmy wtedy „normalne” piosenki,
kompozycje nawet nam się podobały, teraz pamiętam tylko tytuł jednej z nich: MK
Ultra. Oczywiście nikt ich nie zapisał ani nie zarejestrował i teraz już nikt z nas kompletnie
nic nie pamięta. I bardzo dobrze! Chwile natchnienia popłynęły z
nurtem życia!
Kilka
lat później mieliśmy coś na kształt mikro-tournee, nawet dwa razy, przy okazji
koncertów promujących moje dwie książki, powieść „Rdzę” i tomik poezji „Z
dystansu”. Mnie samemu mieszają się w
pamięci te dwie akcje.
Nawiedziliśmy
kilka scen. Largactil u tego świra Tomka Świtalskiego, Wozownia na Pradze,
Galeria Piksel, nieco pretensjonalna, ale w sumie nawet urocza na tle innych środowisk…
Całkiem zacne miejsca. Modelowy był chyba performance w Wozowni na Pradze,
dawnej sali prób Teatru Makata. Wszystkim tamta akcja wydała się zbyt długa i
monotonna, dla mnie jednak zbliżyła się chyba najbardziej do zamierzonego celu.
Tajemnicza, zmysłowa muzyka i monotonne, długie teksty tworzyły coś w rodzaju
hipnotyzującej instalacji dźwiękowej. Nie chciałem uważnego słuchania i zrozumienia
każdego słowa, ale raczej współ-bycia z publicznością, wspólnej medytacji i
kontemplacji przepływających dźwięków i słów. Aby świadomość umościła się w nich, otulała nimi,
jak watą miejskiego hałasu, była w nich zagubiona, jak we mgle. Żeby teksty
istniały w przestrzeni jak płynne, niematerialne rzeźby, wspomagane muzyką
energetyczną i zmysłową, z nieodłącznym, czarnym groove. Nut Cane był do tego wymarzonym wspólnikiem.
A
jednak zapamiętam go z prób i wspólnych wieczorów, kiedy grał w swojej sali
prób na Towarowej. Zadymione, prześlizgane po śniegu, białe noce… Wiele rzeczy
znam tylko ze słyszenia, więc nie będę o tym pisać. Wygląda na to, że teraz ten
pirat znalazł swoją przystań. Szacunek !
Jak
dla mnie, wyróżnia go młodzieńcza gwałtowność i impulsywność, błyskotliwość
posuwająca się do bezczelności, nieprzewidywalność ruchów. Ma niezwykłą
intuicję artystyczną i muzyczny talent czystej wody. Rozświetla go ten
niepokorny płomyk geniuszu, którego na próżno szukać wśród instytucjonalnych
artystów, prymusów uczelni, ulubieńców krytyki, kwadratowych głów. Nut Cane nie
mieści się w żadnym pudełku, dlatego mogę go słuchać godzinami.
Minęło,
wszystko minęło. Poszliśmy dalej, każdy w swoją stronę. Rozwój i zmiana są
naszymi cechami dystynktywnymi. Ale w mojej duchowej źrenicy pozostanie obraz jego
wyszczuplonej sylwetki z gitarą, obraz zaokrąglony, zamknięty, zatrzymany i odwrócony
do góry nogami, jak Wisielec z karty Tarota.
* *
*
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz