Kiedy myślę o moim mieście,
zawsze stają mi przed oczami opuszczone miejsca, tereny niczyje i zarośnięte
ruiny. Warszawa zawsze będzie dla mnie takim miastem nieujarzmionym, wystrzelającym
w najdziwniejszych kierunkach, jak chwasty na pustym placu. Być może dlatego, że
znam te miejsca, może dlatego, że moja rodzina mieszkała w jednym z takich
nieokiełznanych miejsc, które już nie istnieje. Kiedy myślę o poezji i
miejskiej sztuce, przypominają mi się te wszystkie zdziczałe tereny, na których
robiliśmy swoje akcje. Pamiętam swój debiut muzyczny. Z Karolem Suką w ruinach fabryki
na Rydygiera, czekaliśmy całą noc w trakcie jakiejś nielegalnej imprezy, żeby
nad ranem wyskoczyć z psychodeliczno-anarchistycznym materiałem. Przyznaję, nie
wyszło zbyt dobrze, bo przyjęliśmy za dużo środków. Za to pamiętam faceta, który grał na saksofonie w zrujnowanej
hali fabrycznej o wschodzie słońca. Takich miejsc i takich akcji było więcej.
Recytowałem poemat Antonina Artauda w przejściu podziemnym, ubrany jedynie w
skórzany płaszcz. O ile pamiętam, dziewczyna, która mi towarzyszyła z
wokalizami, Solonia, miała na sobie barwną sukienkę i gips na nodze.
Najdłużej jednak trwały imprezy na Herbatniku
w Porcie Czerniakowskim. Jakie to było męczące! Co piątek zbierać sprzęt ze
swojego domu, pakować się do rozłażącej półciężarówki i jechać nad Wisłę,
rozkładać to wszystko i siedzieć tam pół nocy. Pamiętam takie chwile, kiedy
wszyscy troje, Przemek, Kaśka i ja siedzieliśmy w tym rzęchu, już na wstępie
zmęczeni, i patrzyliśmy na zachmurzone, ciemniejące niebo. Czy tego wieczora
będzie padać? Czy trzeba rozkładać plandekę? Przemek miał jakiś stary spadochron
wojskowy, którego używał jako prowizorycznego daszku nad zardzewiałym wrakiem
barki rzecznej. A jednak za każdym razem imprezy jakimś cudem się udawały. Zapadała
noc, świeciły znicze, leciały filmy z projektora, później puszczało się muzykę,
a prowizoryczny barek serwował naleśniki ze szpinakiem. I to wszystko w
krzakach nad Wisłą. W wolnych chwilach staliśmy przy metalowej burcie barki, o
czymś tam gadaliśmy, a po drugiej stronie Portu Czerniakowskiego błyskały
światła wieżowców na Solcu. Było pięknie.
Z
Teresą Blagą (Blask!) niewiele nam było trzeba, żeby powywijać jakieś akcje.
Wystarczył jeden telefon i lufka. To był okres, kiedy chodziłem po mieście z
pałeczkami do perkusji, bo zawsze znajdzie się jakaś powierzchnia do wybijania
rytmu. Największy rezonans dawały barierki mostu, kilkaset metrów bieżących
stali. Całe miasto stawało się nasza salą koncertową, a wszystko mogło być
instrumentem. Mosty, skwery, chodniki, klatki schodowe, piwnice. Kiedyś regularnie
spotykaliśmy się w piwnicy klubu Le Madame, w ciągu dnia, gdzieś koło pierwszej,
transowaliśmy w podziemiach. Mieli tam drewniane skrzynki, na których wspaniale
wybijało się rytm, towarzyszący dość ekscentrycznemu stylowi gry na saksofonie
Teresy. Z kolei kiedy Teresa zaczynała melorecytować, już sam ton jej głosu
miał właściwości psychoaktywne. Przechodziła od niezrozumiałych bulgotów do zaśpiewów
i dziwacznych treli w stylu jakiejś groteskowej opery. Amok mówił, że jemu
wystarczy, aby Teresa siedziała na scenie i piła piwo, to już wprowadzało
wystarczający powiew metafizyki do całego wydarzenia. Teresa się obrazi, ale
dla mnie szczególnym punktem tego okresu była drobna akcja, którą zrealizował Tomek
Świtalski. Zabrał nas wszystkich na szczyt Mostu Syreny, na górę, gdzie
zbiegają się przęsła. Tam jest taka galeryjka, na którą wchodzi się pochyłymi
spiralnymi schodami. Na górze stoi się na podeście z kratownicy ponad całym
miastem. Men miał ze sobą saksofon, a ja przyniosłem na tę akcję walizkową maszynę
do pisania Consul. Wybijałem rytm stukając w klawisze maszyny. Klawiatura
maszyny do pisania daje bardzo ciekawy dźwięk, miękkie, wręcz wilgotne uderzenia.
Trochę graliśmy, ale więcej czasu chyba się kłóciliśmy.
Jednak
najważniejszy dla mnie był nasz łabędzi
śpiew, transe Mystic Break Masters na zrujnowanych basenach Legii. Teraz już
nie ma po nich ani śladu. Przyszliśmy tam we trójkę, Teresa, Andrzej Amok oraz
moja osoba. My z Teresą mieliśmy na sobie błękitne skafandry, Amok nas filmował
i nagrywał, kiedy stukaliśmy w różne części zrujnowanej budowli i szuraliśmy
papierami rozrzuconymi na podłodze. Kilka dni później poszliśmy tam z moją „lirą
basową muranowską”. Z szuflady od regału, nogi od krzesła i czterech basowych
strun skonstruowałem lirę. Za progi służyła druga pałeczka, grało się mniej
więcej tak, jak na cymbałach. Mnie samemu trudno teraz uwierzyć w to wszystko.
Kropką
kończącą ten akapit była akcja zorganizowana przez Fundację STEP w dawnej
drukarni na Solcu, gdzie potem powstał Klub 1500m2. To była chyba część jakiejś
większej całonocnej imprezy. W każdym razie, w jakimś zagraconym pomieszczeniu,
gdzie pod ścianami stały wielkie, płytkie wanny kamienne, ustawiłem stolik, na nim
swój sekwenser i przy kilku patternach odczytałem teksty ze swojej nowo wydanej
wówczas powieści „Rdza”. Pomagała mi koleżanka Mimi, projektowała wizualizacje,
refleksyjne, poetyckie impresje wideo, trochę w stylu Dereka Jarmana.
O
ilu rzeczach i osobach sobie przypominam, tym większa pozostaje część, która
wciąż kryje się w półmroku zapomnienia. Wyłaniają się na chwilę, niewyraźni.
Wybaczcie.
A jest jeszcze Nut Cane i
diszobabaa. Ale Nut Cane wymaga osobnej pieśni…
* * *
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz