Pierwsze odloty
Pamiętam,
jak przyjąłem pierwsze magiczne grzyby, psylocyby. Kolega Wieniek przyniósł je
w papierowej torbie. Dał mi jakieś dwadzieścia, trzydzieści. Smakowały
paskudnie. Zjedliśmy je na sucho i pojechaliśmy do jedynego wówczas klubu, Pałacyku
Szustra przy Morskim Oku. Po drodze Wieniek wyjaśnił, że mamy nie zdradzić się przed
kolegami, bo im powiedział, że nic już nie zostało. Grzyby weszły już po
drodze, ale dopiero na miejscu poczułem prawdziwy odlot. Każdy obraz, każdy
ruch rozpadał się na osobne fragmenty, jak pojedyncze, niezsynchronizowane
klatki kliszy filmowej. Dopiero później przyszły tradycyjne doznania, płynne fraktale
rozwijające się rytmiczne w każdym, najdrobniejszym punkcie, ruchy przechodzące
w wyraziste kolory, przechodzące w zniekształcone dźwięki. Misterne pajęczyny
absurdalnych skojarzeń. Musieliśmy ukrywać się przed innymi, siedząc przy tandetnym,
plastykowym stoliku. A we mnie wszystko krzyczało rozpadając się, każda część
ciała zyskała niezależny żywot i próbowała się wyrwać spod władzy świadomości,
odlecieć płonąc w głąb kosmosu. Niezależne, nieopanowane ruchy wewnątrz ciała,
jakby pod skórą moje ciało skręcało się, zwijało i przepoczwarzało.
Pałacyk Szustra był chyba pierwszym
nowoczesnym klubem w mieście. No, może po Akwarium, ale tam bywała całkiem inna
publiczność. Pamiętam takie imprezy w Pałacyku, podczas których wszyscy byli
nabuzowani LSD i biegali wzdłuż centralnego korytarza z rozwartymi oczami i ustami,
a z głów dosłownie się dymiło. Pamiętam grupki ujaranych chłopaków stojące pod wejściem do
pseudoklasycystycznego budyneczku w głębi niewielkiego parku przy Puławskiej.
Potem, albo wcześniej, był Grand Hotel i MDM, hotelowe knajpy ze stołami do
bilarda, gdzie zbierała się alternatywna młodzież, mimo iż portierzy,
szatniarze i barmani wciąż nas wyganiali. Któregoś dnia, Wieniek, kompletnie
nawalony wódą, zerwał ze ściany na parterze MDM-u automat telefoniczny, schował
go pod bluzę i wyniósł na skwer koło Dolinki Szwajcarskiej. Zdołał otworzyć
wielką skrzynkę automatu, ale wewnątrz była pancerna szkatułka na monety,
której nie udało mu się sforsować.
Potem
był jeszcze pub Moskwa, wąziutka kanciapa na szczotki na tyłach kina, w której
ktoś założył bar z zachodnimi piwami i ultrafioletem. A później otworzyli pub Marylin
na środku Pól Mokotowskich. Wtedy miasto zalała fala amfetaminy i zaczęła się
całkiem nowa epoka, lata dziewięćdziesiąte.
Jednak
dla mnie pierwszym znakiem nowej przyszłości były sklepy nocne Michel Badré.
Kiedy wracaliśmy w nocy przez miasto, zawsze tam zaglądaliśmy, nawet bez
pieniędzy. Sklepy starały się zachować pozory nieznanego wówczas konsumpcyjnego
luksusu, oferowały zachodnie marki piwa i napojów, przekąski w plastykowych,
błyszczących opakowaniach, delikatesowe towary. Znajomi lubili uprawiać tam
shoplifting, wciągali do kieszeni drobne towary leżące przy kasie, gumy do
żucia, zapalniczki, pudełka drażetek. Taki nocny sport ekstremalny chłopaków z
ulicy, zawody w młodzieńczej ignorancji.
*
* *
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz