Zwątpienie wśród ruin
Oko
słońca. Przesuwa się powoli, prawie niezauważalnie. Wysunęło się znad poszarpanej
krawędzi dachu rozerwanego przez pocisk, teraz płynie powoli przez błękitną
przestrzeń jak ogromna, oślepiająca źrenica. Leżę bez ruchu pod ścianą. Widzę
słońce ponad nierówną linią urwanej betonowej płyty, która kiedyś była podłogą.
Cienie przesuwają się płynnie po ścianach. Leżę w najdalszym rogu pokoju, na
dnie rozszarpanego sześcianu. Przeciwległą ścianę pocisk przeciwartyleryjski
wyrwał ponad dwa miesiące temu. Zdewastowane pomieszczenie kończy się
przepaścią, dziesięć pięter ponad powierzchnią ziemi. Leżę w pełnym słońcu.
Cały dzień udaję martwego. Udaję?
Słońce
przesuwa się po niebie jak źrenica oka, szukając mnie. Leżę nieruchomo, aby czujne
oko mnie nie spostrzegło. Leżę nieruchomo, aby uniknąć oparzeń. Leżę
nieruchomo, aby oszukać głód i pragnienie. Nie mam wody. Jestem jak balast
wahadła, cień słońca, czarny, nieruchomy kamień. Nieskończenie mały, ciemny
punkt. Godzinami patrzę w niebo, głębokie, bezkresne. Mój wzrok osuwa się w dół,
na poszarpane ruiny dawnych bloków. Urwane ściany szczytowe ukazują szachownice
pięter, otwarte szuflady mieszkań. Obumarła termitiera, z której wyciekło
życie. Dawne osiedle Za Żelazną Bramą przy ulicy Grzybowskiej, kiedyś było tak gwarne,
teraz szybko porasta chwastami. Drzewa rosną w ruinach.
Daleko
po drugiej stronie wąwozu, który kiedyś był Aleją Jana Pawła II, w podobnym,
zrujnowanym bloku mieszkaniowym, widzę identyczną ciemną kropkę. To człowiek,
jestem pewien, chociaż nie porusza się, podobnie do mnie. Jestem pewien jeszcze
jednego. To kobieta. Widzę to. Na pewno.
O
zmierzchu pełznę po podłodze do krawędzi płyty. Zsuwam się ostrożnie na dolne
piętro. Mój pokój nie ma innego wyjścia. To jest jedyne zabezpieczenie przed
szabrownikami. Piętro niżej zaczyna się klatka schodowa, schody częściowo wiszą
w powietrzu. Kiedy docieram na poziom ulicy, jest już ciemno. Zaczyna się
zwykłe życie. Po zmroku armie mają czas wolny, choć brzmi to absurdalnie.
Lotnicy leżą pijani, artylerzyści śpią w wojskowych burdelach, jedynie naćpana
piechota grasuje w ruinach, chociaż ze strachu i z lenistwa zwykle trzymają się
przedmieść. My, cywile, możemy zacząć żyć.
Włóczę
się między ruinami, chociaż podążam w konkretnym celu. Mijam niewielką jamę w
podziemiach dawnego hotelu, który zawalił się podczas walk. Co noc widać tam
światło, które dodaje nam otuchy. To jest nasz sklep osiedlowy. Tam można kupić
jedzenie, wodę, a czasem nawet jakieś ubranie albo leki. Nie trzeba cały czas łapać
i jeść gołębi. Roznoszą wszelkie możliwe bakterie i choroby, jednak głód jest
silniejszy.
Nielegalny
sklep należy do dawnej dozorczyni z pobliskiego osiedla. Ta prosta kobieta zawsze
starała się kontrolować całe podwórko. Teraz rządzi całą dzielnicą. Przekupuje
żołnierzy, wynajęła swoją własną ochronę. Wciąż jeszcze pamiętam, jak
utyskiwała, kiedy parkowałem samochód naprzeciw jej schowka na szczotki. Wówczas
bezustannie się kłóciliśmy, choć teraz wydaje się to takie śmieszne. Wciąż ze
sobą walczyliśmy o jakieś pierdoły. Często śmiałem się w duchu z tej prostej
kobiety. Teraz ona tutaj rządzi. Wszystko stało się takie proste!
Kiedyś
byłem prezesem firmy z siedzibą w wieżowcu, z którego zostało tylko kłębowisko
stali i hałdy potłuczonego szkła. To już pięć lat! Niezbyt długo, a jednak tak
wiele się stało! Pamiętam wybory parlamentarne, po których Polska podzieliła
się na dwa wrogie obozy. Jak szybko wówczas potoczyły się wypadki! Najpierw
stolicę zaatakowali Ślązacy. Potem opozycja rządowa wystąpiła o wsparcie Rosjan.
Rosyjska armia przekroczyła granicę i rozjechała czołgami wschodnią część
kraju. Z odsieczą przybyli Niemcy, wyzwalając zachodnią część Polski. Obydwie
armie spotkały się tutaj, na linii wzdłuż Wisły. Tak zaczęła się kilkuletnia
wojna stacjonarna. Obie armie zniszczyły wszystko, co zdążono zbudować przez
krótki okres pokoju na naszych ziemiach.
Zrujnowana
Warszawa stała się strefą niczyją. Obie armie walczyły tutaj ponad dwa
miesiące, doprowadzając stolicę do kompletnej ruiny. Który to już raz w
historii? W nocy mijam na zachodzie, w miejscu Woli, groźne i posępne,
księżycowe wzgórza ruin, dawne pole walki, gdzie teraz zasadzono ziemniaki i
fasolę. Przemierzam przygnębiające kaniony zrujnowanych wieżowców w centrum,
otoczone drutami kolczastymi, najeżone czujnikami ruchu. Zamontowały je boty
podczas bitwy automatów. Kryję się wśród poszarpanego betonu. Po tych kilku
latach życie sprowadziło się do woli przetrwania. Ukryć się. Zdobyć pożywienie.
Przetrwać do następnego dnia. Dowiedzieć się czegoś więcej o zasobach. Moje życie
i mój świat ograniczyły się do małej przestrzeni kilku dawnych ulic. Ten
zadomowiony teren otaczają niejasne, bezkresne pola domysłów, przypuszczeń,
plotek i legend.
Co jest
dalej, po drugiej stronie? Tam, gdzie dawniej była Trasa Łazienkowska, teraz
jest pokryty gąszczem wąwóz, na którego dnie płynie mulista rzeka. Zarośnięte
chwastami zbocza skrywają zasuszone trupy, nad którymi brzęczą muchy... Mokotów
i Żoliborz podobno opanowały zdziczałe psy. Rozmnożyły się świetnie, mimo
wojny. Dalej rozciągają się niebezpieczne lasy, pełne insektów, szabrowników i
zmutowanych zwierząt, podobno w skutku ubocznym jakiegoś ataku broni
biologicznej. To i tak lepsze od tego, co stało się z Pragą po zrzuceniu gazów
bojowych… Niektórych plotek wolę nie
słuchać. Wiele miejsc lepiej omijać. Aleje Jerozolimskie i wszystkie ulice na
linii wschód-zachód, prowadzące do mostów, stały się linią frontu, teraz
znajdują się pod ciągłym ostrzałem. Utknąłem tutaj.
Kiedy
skradam się pośród ruin, zaczynają towarzyszyć mi inni ludzie. Nie zwracamy na
siebie uwagi. Jesteśmy zażenowani tym, kim się staliśmy. Wolimy siebie nie
rozpoznawać. A jeśli jutro zginiemy?
Posuwamy
się dalej, z lewej widać już Pałac Kultury. Od tej strony wygląda na nienaruszony,
natomiast od strony Wisły zieje w nim ogromna wyrwa wzdłuż całego budynku. Z tamtej
strony jest zdruzgotany, jak czaszka, którą rozłupano siekierą. Docieram z
innymi na miejsce spotkań. Ruiny centrum handlowego Złote Tarasy utworzyły
naturalny amfiteatr. Zbieramy się tam raz w tygodniu. Armie wydają się tego nie
zauważać. Zostawili nam te ruiny domu handlowego, niedaleko rumowiska dworca
Warszawa Centralna, nieopodal niemal
gładkiej wyrwy w miejscu Tunelu Średnicowego, pozostałości po dawnym ataku
rakietowym. Nad dawnymi torami kolejowymi wciąż jeszcze unosi się niewidzialna
mgiełka promieniowania radioaktywnego. Lepiej tam nie podchodzić.
Tutaj,
gdzie kiedyś zapadł się szklany dach, zbiera się niewielka kapela muzyczna,
oświetlona blaskiem ognia. Grupa żebraków dawała koncerty wśród ruin, aż w
końcu ludzie zorganizowali tutaj prowizoryczne miejsce spotkań. W zespole stary
pogorzelec gra ze swoimi dziećmi i przygarniętymi sierotami, znalezionymi wśród
ruin. Teraz jest to nasza jedyna rozrywka i główne źródło informacji w mieście;
pełni rolę gazety, kabaretu, teatru i manifestacji. Najpierw lider zespołu przechwala
się do znudzenia. Potem wyśpiewuje najnowsze wiadomości z ruin miasta. Gdzie
można znaleźć czystą wodę. Gdzie żołnierze sprzedają jedzenie na nielegalu. Którędy
lepiej nie chodzić. Jaka będzie jutro pogoda. Czy będą jutro walki. Śpiewa o
świetlistych, jadowitych wężach i o kontyngentach pokojowych, które mają
nadejść. Śpiewa o upiorach w ruinach i o nowych automatach bojowych. Przestaję
słuchać, kiedy wokalista wyśpiewuje plotki i miejskie legendy.
Rozglądam
się. W tłumie widzę znajomą postać. To musi być ta kobieta, która ukrywa się w
ruinach bloku naprzeciw mojej kryjówki. Co zrobić? Podejść do niej? Zaczepić? Porozmawiać?
Waham się. Co mnie czeka? Zwykły, szybki, anonimowy seks pośród ruin? Potem
jest tylko bardziej smutno. Tak jak wszyscy, obawiam się nawiązywać kontakty. Boję
się straty. Szczególnie teraz, kiedy straciliśmy już wszystko. Najprostsze
emocje, odwieczne ludzkie dylematy. To dobrze, że człowieczeństwo przetrwało w
wątpliwościach. A więc siedzę tutaj i waham się, co zrobić. Po raz pierwszy od
dawna.
* *
*
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz