czwartek, 13 listopada 2008

"Światło odbite: Berlin, surowiec woli 2.2"



(foto: Enea)

* *

Rano każdy bierze się w garść, w wilgotnym powietrzu,
w blasku świeżości, gdy w kuchni wciąż pachnie curry,
taki słodki, pikantny i kwaskowy zapach,
ludzie zbierają się i idą do pracy, do baru, na spotkanie.
Stopnie bliskości czasowników, zawiłości e-epistolografii,
zależności i uwarunkowania życia, i tak przez cały dzień.
Szorstkość starych murów i szorstkość sinawych twarzy,
Z czerwonymi plamami wokół nosów nad kołnierzami
szarych płaszczy, w filcowych kapeluszach, sprzedawcy na pchlim targu.

Wieczorem wkradamy się w szerokie aleje porzuconej utopii,
nad nami kaniony wielkich kamienic i fikuśnych wież socrealnych.
Filuterny Berlin, czasem pachnie nie dość starym, brzydkim miastem,
a czasem, w rdzy i spreju i oparach punkrocka jest całkiem sexy.
Idzie miasto, idzie jak burza. Daje radę, jak mówią Polacy.
W nocy ktoś się dobija do drzwi klatki naprzeciw,
wyciąga zawianego kolegę i pakuje do taksówki,
a potem ten sam ktoś, wąsy i kudły faliste, zmarszczki na gębie,
sam wejść z powrotem nie może. Pijane pasaże miejskiej nocy.

* *

Brak komentarzy: