Merida, Jaji
11.02.2012, sobota - 14.02.2012, wtorek
Merida, u podnóża Andów. Spędziliśmy tam pięć dni. Przyjechaliśmy w sobotę rano, po najdłuższym chyba autobusowym tripie, najpierw ponad 10 godzin bez przerwy, potem przesiadka i od 8 wieczór do 12 nast. dnia w drodze, autobus kołysał koszmarnie, przejeżdżając zapory na drodze, śpiących policjantów, po trzy przed i po każdym zabudowaniu przy drodze, bus zwalniał, przyspieszał, kołysał... Dworzec, poranna nerwowość, zmęczenie, taksówka wiezie nas przez zatłoczone, płowe, piaskowe miasto, wąziutkimi ulicami między drobnymi domkami jak we Włoszech. Posada. Wypoczywamy i spacer do bankomatu, i nagle nieprzyjemne zaskoczenie! Nie działają bankomaty... Nie możemy wypłacić pieniędzy. W końcu po południu udało się rozgryźć system i uporaliśmy się z problemem. Wieczorem w złych humorach poszliśmy na wegetariańską potrawę.
Następnego dnia wstajemy w innym humorze. Merida jest sympatycznym, uniwersyteckim miasteczkiem skrytym wśród potężnych szczytów Andów, niewysokie domki, kryte falistą dachówką i zakurzone kościoły przypominają raczej miasta Toskanii. Okolica bogatsza i bardziej zadbana, ludzie lepiej ubrani, o lepszym wyglądzie. Posada zamknięta wokół siebie, jak muszla ślimaka. Wiejski styl pokojów, kraciaste narzuty i firanki, biblia przy łóżku, drewniany strop. Wspaniale jest tam kochać się po południu, kiedy na zewnątrz jest największy skwar, a do pokoju wpada jedynie lekkie, radosne słoneczne światło, przez świetlik w łazience i przez czerwone firanki nad głową w półotwartym oknie, kiedy łózko zasłane białymi prześcieradłami skrzypi rytmicznie, a ciało pode mną jest opalone i giętkie...
Próbuję fotografować, ale zawsze ktoś lub coś staje w zasięgu obiektywu. Nie można wyodrębnić obiektu – wszystko przechodzi tutaj w coś innego, ludzie przenikają się na ulicy, zapachy benzyny, przekąsek i owoców, światła uliczne, lampy w oknach, hałas z autobusowych głośników, muzyka lecącą z samochodów i z ulicznych straganów, graffiti, freski, reklamy, szyldy i plakaty, miasta wsiąkają w naturę, która z kolei pochłania miasta… Życie ludzkie przenika się z żywiołami i naturą, historia z mitologią, komunizm z katolicyzmem, nowoczesność z wiejską tradycją, nadzieje Nowego Świata z obciążeniami dawnej kolonii… Trawa porasta instalacje elektryczne, nielegalne osiedla nędzy wrzynają się głęboko we wzgórza, woda spływa rynsztokami, krzyki obnośnych sprzedawców i salsa na pełen regulator… Jak na tych freskach: egzotyczne zwierzęta wzlatują spomiędzy palm i bębnów, śniade twarze Indian pośród bladawych Kreolów, Simon Bolivar i Indianin przylegają do siebie, jak kamyki wielowymiarowej mozaiki…
Wyjeżdżamy z Meridy po czterech dniach. Jak głodne duchy, zaczynamy czuć się dobrze jedynie w pokojach hotelowych, w poczekalniach, na dworcach, w autobusach. W oczekiwaniu na połączenie, w oczekiwaniu na pokonanie trasy, w oczekiwaniu na świt albo na zmierzch.
Fajnie jest podróżować nocą przez nieznany kraj obcego kontynentu: inne gwiazdy nad głowa, fragmenty innego życia wyłaniają się z głębin kosmosu - jacyś goście na motorach, rodzina przy grillu, dzieciaki na progu domu - a ty bujasz się w kołysce drogi, zalążek przyszłości.
Świat jest przyjazny i ufny, ociera się o ciebie, wskakuje ci na kolana, zwija się w kłębek i zasypia. Od ciebie zależy, kim się okażesz.
Największym zagrożeniem jesteśmy my, niespokojni podróżnicy.
* * *