Carúpano, Playa Grande
31.01.12, wtorek - 3.01.12, piątek
Dość szokujące dla nas Carupano, rybacka wieś, hałaśliwa od rana, odrapane mury i wszechobecne stragany z chińszczyzną, a na obrzeżach posępna przetwórnia ryb. Jedynie targ daje przedsmak surowego mięsa wiejskiej Ameryki.
(Tutaj widać, że jest tylko jedna Ameryka - ta, na którą mówi się „Łacińska”. Ameryka Północna nie istnieje).
Ten dziwny ciąg zbiegów okoliczności: gdybyśmy nie wstali rano w hotelu Sn. Francisco, gdybyśmy nie poszli na targ, gdybyśmy nie trafili w odpowiedniej porze do kafejki internetowej - nie spotkalibyśmy Olgi, pół-Amerykanki, pół-Wenezuelki, która skierowała nas do Posady Panda… Dzięki tym przypadkom trafiliśmy właśnie tutaj. Jak zawrotnie małe jest prawdopodobieństwo zajścia tych wszystkich zdarzeń!
Playa Grande. Proste życie, proste słowa. Proste śniadanie na tarasie: jajka, ser, wędlina, świeży sok z ananasa, szum morza, wielkie fale w kolistej zatoczce. Idziemy wzdłuż morza długą, pustą plażą. W oddali zielone, mięsiste wzgórza. Palmy targane wiatrem na tle intensywnie błękitnego nieba. Świeżo złowiona ryba na obiad. Wracamy wzdłuż plaży. Wysokie palmy. Biała piana na piasku. Uciekające kraby. Ryby wyrzucone na brzeg. Jacyś mężczyźni przygotowują grilla. Wzdłuż plaży rzędy opuszczonych, zrujnowanych domostw; brakuje ściany, dachu, okien. Kolorowe kostki domów, strzaskane i otwarte na morze. Wieczór, wczesny zmierzch, nad głową świecą inne, nieznane gwiazdy: gdzieś tutaj nad nami ukrywa się Krzyż Południa. Rano budzi nas pianie koguta, bulgotliwy skrzek małpy, szczekanie psa. Hamak, cień palmy, szum morza. Moje słowa stają się tak proste, jak życie, które tutaj prowadzimy.
Proste, elementarne doznania: blask słońca, wiatr, głód. Człowiekowi potrzeba jedzenia, kiedy jest głodny; wody, aby ugasić pragnienie; tkaniny do okrycia swojego bezwłosego ciała; schronienia, kiedy zachodzi słońce; dachu nad głową, kiedy pada deszcz: wygodnego legowiska, które sam wymości i które nim pachnie; światła ognia, aby rozproszyć ciemności, w których może kryć się niebezpieczeństwo. Towarzystwa drugiego człowieka, aby rozproszyć ciemności swojego umysłu. Moje słowa stają się tak proste, jak życie, które tu prowadzimy.
Przeżywamy pozytywny regres - wróciliśmy do Raju. Zielono i słonecznie, ogłuszająca muzyka, ludzie w starych fordach. To jednocześnie początek i koniec świata. Niewielu tu białych, ewidentnie Wenezuela jest jeszcze nie odkryta i niesprzedana. Moje ulubione graffiti - Simon Bolivar wypierdala Supermana z Ameryki Południowej, a obok Chrystus i Che Guevara. Dziwny to kraj... Jutro lecimy oglądać wodospady i Indian, albo na odwrót.
* * *
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz