czwartek, 15 października 2015
poniedziałek, 13 lipca 2015
Ucieczka z sieci
Ucieczka z sieci
Damian siedział w ciemności naprzeciw tamtej kobiety. Obawiał się zasnąć. Nie ufał jej. Oparł się o drzewo tak, aby mieć ją przed sobą. Próbował nie opuszczać głowy, aby ani na chwilę nie stracić świadomości. Rozmawiali po cichu, ukrywając się w niewielkiej kotlince pośród drzew. Unikali jednak pewnych tematów. Obydwoje ukrywali przed sobą swoją prawdziwą tożsamość.
Wszystko zaczęło się, kiedy ukradł walizkę w szalecie na dworcu kolejowym. Wewnątrz, oprócz rzeczy osobistych, znalazł wydrukowany e-mail z zaproszeniem na szkolenie ze sprzedaży bezpośredniej oraz potwierdzenie rezerwacji pokoju w ośrodku szkoleniowym. Najwyraźniej właściciel walizki był akwizytorem i jechał na szkolenie. Damian postanowił zaryzykować, wykorzystać okazję i podać się za swoją ofiarę. Ta prosta akcja mogła mu zapewnić duży, łatwy łup.
Damian zawsze miał ku temu zdolności. Potrafił naśladować każdego człowieka ze swojego otoczenia. Szybko spostrzegł, że ludzie nie są zbyt uważni, zapamiętują jakąś przypadkową cechę szczególną, kojarzą ludzi ze specyficznym zachowaniem czy otoczeniem. Poza określonym kontekstem ludzie przestają być rozpoznawalni. Jeden może łatwo imitować drugiego i mało kto spostrzegłby różnicę. Na tym opierał się jego plan.
Dotarł do hotelu na peryferiach miasta. Zameldował się w recepcji. Dostał zakwaterowanie. Na szkolenie zjeżdżali się sprzedawcy z różnych stron kraju, więc nie obawiał się zdemaskowania. Niepokoił go jedynie kontakt z dawnymi przyjaciółmi swojej ofiary, jednak nikt go nie zdemaskował. Natomiast współlokator w jego pokoju zachowywał się dość dziwnie. Nawet nie rozpakował bagażu, jedynie usiadł na łóżku i zapatrzył się w ścianę, jakby medytował. Potem wyjął z walizki niezwykły przedmiot, wielościan z jasnego błyszczącego metalu, przypominającego aluminium. Obracał go w palcach, wpatrując się weń intensywnie. Taki sam przedmiot Damian znalazł w zawłaszczonym przez siebie bagażu, w opakowaniu, na którym widniała nazwa: „syntacto”. Damian próbował porozmawiać o tym ze współlokatorem, jednak mężczyzna pozostawał sztywny i milczący.
Z początku szkolenie nie różniło się niczym od innych. Oferowano tradycyjne punkty programu, kilka wykładów motywacyjnych, warsztaty z NLP, psychologii marketingu i innych rozwojowych dziedzin, wreszcie prezentację nowych produktów. Damian był zaskoczony, ponieważ niektóre wykłady zdołały go zainteresować. Zdziwiony był, jak bardzo praca akwizytora przypomina jego własną działalność. Natomiast prezentacje produktu były dość nietypowe. Firma sprzedawała ów dziwaczny gadżet, metalowy wielościan, którym bawił się jego sąsiad z pokoju. Na filmowych prezentacjach marketingowcy używali go do różnych, dość abstrakcyjnych celów, jak otwieranie listów, obieranie owoców, mierzenie temperatury, czy wykonywanie drobnych napraw domowych.
W końcu odbyło się ogólne zebranie wszystkich przybyłych sprzedawców. To była najlepsza okazja, aby spenetrować pokoje i uciec. Jednak współlokator wcisnął mu w ręce jego egzemplarz syntacto i nie odstępował go ani na krok. Akwizytorzy zebrali się w sali konferencyjnej. Wszyscy usiedli przy wspólnym stole konferencyjnym, twarzami do siebie. W pomieszczeniu unosił się zapach taniej kawy z termosu. Prowadzący, mężczyzna w błękitnym garniturze, z gładko ogoloną czaszką, usiadł u szczytu stołu. Zaczął swoją przemowę motywującą. Damian słuchał z zainteresowaniem.
- Sieć! – krzyknął łysy unosząc ramiona. Poczekał aż ucichnie gwar, a potem kontynuował: - Sieć jest magicznym słowem, otwierającym nową erę sprzedaży bezpośredniej. A jaka jest struktura sieci? Punktami węzłowymi są nasi klienci i sprzedawcy. Pomiędzy nimi rosną powiązania, tworząc inteligencję zbiorową grupy. Ludzie stanowią aktywne punkty przepływu bitcoinów. A pomiędzy nimi nasz uniwersalny gadżet. Dlatego syntacto musi wywołać rewolucyję na rynku! – uniósł do góry palec. - Nasz towar jest symbolem wymiany między ludźmi, jest linkiem udostępnianym przez kolejnych użytkowników, łącznikiem między zawartością osobnych naczyń. Syntacto jest relacją w sieci. Nasz gadżet nie jest zwykłym przedmiotem. Nasz gadżet jest działaniem, funkcją w strukturze społecznej. Nasz towar tworzy relacje między użytkownikami!
Damian odniósł wrażenie, że jego techniki i ich strategie są w pewnym stopniu podobne do siebie.
- Chodźcie wszyscy bliżej i pochylcie się nad tym naczyniem – łysy wypowiedział to dziwne zdanie monotonnym i bezbarwnym, nieco niższym niż zwykle głosem.
Wtedy się zaczęło. Wszyscy na sali wyjęli swoje syntacto. Chwycili je w dłonie, wpatrując się intensywnie w powierzchnie. Wtedy łysy szkoleniowiec zaczął wydawać polecenia. Sprzedawcy przymknęli oczy i wpadli w rodzaj transu. Damian musiał postępować tak, jak oni, obracał przedmiot w rękach. Prowadzący mówił, jak manipulować gadżetem. Wszyscy zgodnie z jego słowami obracali syntacto w dłoniach. W obawie przed zdemaskowaniem, Damian postępował jak inni. Wykonywał odpowiednie ruchy i wpatrywał się w obiekt. Szybko wpadł w rodzaj transu. Przedmiot stawał się coraz bardziej angażujący i wielopostaciowy, wszechobecny. Przyjmował najróżniejsze formy i kształty, zajmując całe pole widzenia i pochłaniając całą uwagę użytkownika. Zaczął emanować przydymionym blaskiem. Całe otoczenie odpłynęło gdzieś na boki, a Damian usłyszał samego siebie, powtarzającego razem z innymi monotonnym głosem bezsensowne słowa: „popędy napędu w płynnym wzroście wydajności gwarantującym dynamiczne przychody…” Nagle ściany w polu jego widzenia stały się półprzezroczyste, a perspektywa zniekształciła się, przestrzeń wybrzuszyła się, niczym widziana przez obiektyw z efektem rybiego oka. Damian poczuł, że coś gwałtownie chwyta go za ramiona i podrywa wysoko do góry. Zobaczył swoje ciało w dole pośród innych akwizytorów. Potrząsnął głowę i oderwał wzrok od przedmiotu. Spojrzał w bok. Jakaś dziewczyna patrzyła na niego uważnym wzrokiem. Szczupła brunetka o krótko ostrzyżonych włosach nieznacznie kiwnęła głową w jego stronę. Damian dyskretnie przysiadł się do niej.
- Wychodzimy! – szepnęła dziewczyna i chyłkiem przemknęła do wyjścia.
Kiedy zamykali drzwi, łysy lider uniósł głowę i spojrzał na nich żałośnie błagalnym wzrokiem. Jęknął. Damian musiał zebrać wszystkie siły woli, aby nie cofnąć się i usiąść z powrotem. Dziewczyna siłą wypchnęła go z sali. Pobiegli hotelowym korytarzem. Niespodziewanie jeden z kelnerów zbliżył się do nich, sztywno stawiając nogi. Usiłował chwycić Damiana za ramię, jednak ten łatwo zdołał się wyślizgnąć.
- Musimy stąd uciekać! – krzyknęła dziewczyna – Kontrolują ich umysły!
Damian nawet nie zdążył zaprotestować. Tyle fantów znajdowało się w pokojach! Jednak dziewczyna nawet nie obejrzała się za siebie.
Wydostali się z hotelu. Wciąż słyszeli za sobą odgłosy pogoni. Znaleźli się pośród mroczniejącego lasu.
- Kim oni są? – zawołał w końcu Damian.
- Są na rynku od dawna… - zaczęła opowiadać dziewczyna. - Używają najnowszych technik psychotronicznych. Syntacto wzmaga autosugestię i hipnozę. W efekcie dochodzi do wyjścia poza ciało i zlania świadomości w jeden wspólny nad-umysł. Dlatego nazywają swoją firmę siecią – dokończyła oglądając się za siebie.
Dopiero teraz Damian zdołał jej się przyjrzeć. Dziewczyna była szczupłą brunetką o krótko obciętych włosach, spiętych z tyłu głowy. Długa szyja z napiętymi ścięgnami oraz lekko zadarty nos i wyraźne, półkoliste brwi nadawały jej wyglądu dumnej, wyniosłej wojowniczki.
- Kim jesteś? – spytał wprost, choć nie spodziewał się usłyszeć prawdy.
- Renata – dziewczyna podała mu dłoń. – Szpiegostwo, sabotaże, wrogie przejęcia – zareklamowała się z dumą.
- Czemu jesteśmy odporni na ich techniki? – zastanawiał się Damian.
- Zapewne mamy jakiś defekt genetyczny – odpowiedziała ze śmiechem dziewczyna. – Ty i ja. Nie poddajemy się sugestii. To nasza ułomność, wada, która wyklucza nas z tego nowego, wspaniałego świata. Nie potrafimy ulec technikom mentalizmu… – Renata zamyśliła się. – Dlatego mogę być agentką! – dokończyła myśl.
- Dla kogo pracujesz? – wypalił nieostrożnie Damian.
Dziewczyna obruszyła się. Obejrzała się przez ramię, potem szybko spojrzała na niego.
- Dla konkurencji - powiedziała z uśmiechem.
- A czym zajmuje się konkurencja? – drążył Damian. Badał grunt.
- Nasza firma przygotowuje całkiem nową strategię. Jesteśmy o krok dalej od tych tutaj – Renata wskazała za siebie, tam, gdzie znajdował się hotel. – Nasz produkt jest absolutną nowością. Nasz produkt naprawdę zmienia świadomość klientów. Nasz produkt obdarzy klientów satysfakcją i spokojem! – mówiła z przekonaniem.
Konkurencja chyba wykonuje lobotomię swoim klientom, pomyślał Damian. Wtedy na pewno nie sprzeciwiają się niczemu i są wiecznie szczęśliwi.
Damian milczał. Siedzieli w niewielkiej kotlinie pośrodku lasu, w ciemności i niespokojnej ciszy pełnej szelestów.
- Nie powinniśmy tutaj zostawać – Renata podjęła temat. – Musimy iść tam. – Wskazała ręką głęboką ciemność przed sobą. – Niedaleko stąd jest stacja benzynowa. Tam znajdziemy transport.
Damian wciąż nie mógł zaufać tej kobiecie. Czemu go uratowała? Dokąd go prowadziła? Może zjawiła się tam specjalnie po to, aby znaleźć ludzi odpornych na techniki psychotroniczne? Może był potrzebny konkurencji? Czy pozwoli mu po prostu odejść i zniknąć? Z drugiej strony, skoro tamci zdołali zahipnotyzować pracowników hotelu, może opanowali całą okolicę? Może teraz wszyscy napotkani ludzie będą przeciwko nim? A może kobieta współpracuje z jego prześladowcami? Może prowadziła go z powrotem w ich ręce? Kogo spotkają na stacji benzynowej? Może czekali tam na niego chirurdzy, którzy wytną mu pół mózgu i schowają do przenośnej lodówki?
Dotarli do krawędzi lasu. Wyszli na parking. Opustoszała stacja benzynowa pośrodku pustej drogi emanowała jasnym, chłodnym światłem. Zbliżali się do budynku. Damian przez chwilę chciał odwrócić się i uciec, jednak jakaś ciekawość albo fascynacja kazały mu zostać.
Kiedy podchodzili bliżej, neony na stacji benzynowej wydawały się świecić coraz jaśniej.
* * *
sobota, 20 czerwca 2015
Zakamarki kosmosu
Zakamarki kosmosu
Uznacie mnie za szaleńca, ale
muszę o tym napisać. Być może moje słowa nie wyjdą poza ten pokój. A może
trafią do milionów ludzi? Tak czy inaczej, dla mnie jest to jedyny sposób
komunikacji ze światem. Odkąd walczę z otyłością, nie wychodzę już tak często.
Poruszam się na wózku inwalidzkim. Obserwuję najbliższe otoczenie. Przyglądam
się sąsiadom z bloku naprzeciwko. I mówię wam, żaden nie jest normalny!
Całymi dniami wpatruję się w
okna mieszkań. Na klatce schodowej ktoś przemknął z twarzą ukrytą pod kapturem
bluzy. Piętro wyżej czworo ludzi pali papierosy, rozmawiając z przejęciem.
Rozchodzą się i wchodzą do różnych lokalów, jakby należeli do jakiejś
wspólnoty. A może to rodzinny klan albo gang, który opanował całe piętro? Albo
ta para, która przy oknie trzyma wieszak pełen gotowych strojów, jak w
teatralnej garderobie. Ukrywają się? Planują jakieś przestępstwo? Na ich parapet
wychodzi kot o ciemnobrązowej sierści, z czarnymi łapami i pyskiem. Wygląda jak
negatyw zwierzęcia. Wiele okien jest szczelnie przesłoniętych roletami. W pewnym
mieszkaniu jeden pokój jest stale zasłonięty i oświetlony sztucznym światłem.
Kręcą filmy porno? Pracują nielegalnie? Całe dnie potrafię spędzać na dociekaniach.
Jednak najbardziej zaintrygowały
mnie brudne okna na piątym piętrze. Trudno powiedzieć dlaczego, ale mieszkanie
budziło wiele domysłów. W nocy widać było jedynie przytłumione, rozproszone
światło i niewyraźne kształty wystające spoza wypłowiałych firanek, jakieś
duże, masywne walce stojące pod oknem. Lokal wyglądał na skład przedmiotów albo
nielegalną hodowlę czegoś, co nie potrzebowało zbyt wiele słońca. A może była
to melina gangsterów? Kryjówka jakiegoś hackera?
Wkrótce
wypatrzyłem lokatora tego mieszkania. Na pierwszy rzut oka wyglądał jak każdy
stary, bezrobotny, samotny mężczyzna. Zielonożółty na twarzy, z fioletowymi
palcami, miał pożółkłą, wiotką skórę, co dawało mu wygląd zasuszonego trupa.
Zaintrygował mnie jego sposób zachowania. Poruszał się, jakby dopiero wracał do
zdrowia po udarze mózgu. Czasem zachowywał się tak, jakby nie rozumiał ludzkich
zachowań i zwyczajów. Jakby imitował ludzkie czynności. Całymi dniami zbierał
puste opakowania i stare gazety. Nosił po kilka butelek w zwinnych, długich
palcach, a gazetami przykrywał sobie twarz. Budziło to pewien niepokój, kiedy
chodził tak na oślep po okolicy. Jednak dopiero po pewnym czasie domyśliłem
się, że coś było z nim nie w porządku. Mężczyzna miał problem z zarostem. Jego
włosy wychodziły ze skóry, opadały wzdłuż ubrania na ziemię, gdzie wiły się jak
obcięte ogony jaszczurek albo ślepe robaki. A on wyłapywał je i wkładał sobie
do ust. Połykał całe garście. Było to tak ohydne, aż fascynujące.Ten dziwny człowiek kłócił się z dozorczynią ze swojego bloku. Raz widziałem, jak wygoniła go ze śmietnika. Najwyraźniej wygrzebywał śmieci z kontenerów. Innym razem nie chciała wpuścić go do budynku z ogromną stertą ubrań na starym wózku dziecinnym. Czemu ten osobnik znosił tę starą, podartą odzież? Odór na jego piętrze musiał być nie do wytrzymania. Dozorczyni goniła go z głośnymi krzykami i wymachiwaniem ramion, a on uciekał chyłkiem, starając się naśladować jej ruchy i odgłosy. Co tylko bardziej ją irytowało. Ale we mnie obudziło zaciekawienie tym indywiduum, wyglądającym na nieudolną imitację człowieka. Mimo awantur z dozorczynią nadal chyłkiem znosił puste butelki, gazety, stare ubrania.
Aż pewnego dnia mężczyzna
zniknął. Co dziwne, w tym samym czasie, znikła również dozorczyni. Nikt jej nie
widział przez kilka dni. Tymczasem w oknach mieszkania widać było wyraźnie pulsujące, fioletowe światło. Zza okien bił jednostajny,
bladofioletowy blask, który stawał się niewidoczny w świetle dziennym. Po kilku
dniach zjawili się policjanci. Zaczęli wypytywać o dozorczynię. Kiedy to
usłyszałem, najszybciej jak mogłem, wytoczyłem się z mieszkania i zajechałem
pod klatkę bloku naprzeciw. Policjanci cofnęli się na mój widok. Przedstawiłem
się jako zatroskany i zaniepokojony sąsiad, po czym opowiedziałem całą
historię. Razem z policją weszliśmy na górę, pod drzwi lokalu tajemniczego
indywiduum.
Wokół
mieszkania unosił się potworny fetor. Jednak drzwi nie były zamknięte.
Dostaliśmy się do środka. Widok wnętrza był odrażający. Na ścianach rozwieszone
zostały barwne symbole i wykresy, które przypominały dawne mapy sfer
niebieskich albo ezoteryczne schematy świata duchowego. Ponadto w dużym pokoju
rozpięta była dziwaczna pajęczyna. Liny i nitki zaplecione ze starych,
podartych ubrań rozchodziły się promieniście w różne strony mieszkania. Trąciłem
jedną z nich, nie czuć było sprężystości,
była raczej jak obumarła trzcina albo uschła gałąź. Jednak w jej drżeniu
wyczuwało się niezwykłą moc, wzbudzała rezonans o niezwykle wysokiej
częstotliwości, subtelnej i wysokiej, przekraczającej ludzkie zmysły. Czułem,
że ta nić, ta struna sięga gdzieś daleko i głęboko, aż poza znane nam wymiary
przestrzeni.Tam, gdzie zbiegały się nici tej pajęczyny, w dużym pokoju, znajdowało się źródło pulsującego, lekko fioletowego światła. Hipnotyczny, fluorescencyjny blask emanował wprost z powietrza, jakby lśnienie wypływało spoza dwóch pionowych, niewidocznych linii, wznoszących się jak słupy pośrodku pokoju. Jednak niewidoczne przeszkody nie były słupami, ale raczej krawędziami, a mglista poświata wypływała spoza nich. Przyćmiona, zadymiona jasność promieniowała spoza fałd przestrzeni, jakby płaszczyzny rozstąpiły się i ciemne światło wyciekało ze szczeliny pomiędzy wymiarami. Przeszliśmy do drugiego pomieszczenia. W małym pokoju leżały zmasakrowane zwłoki dozorczyni. Ktoś wyciął jej żywotne organy. Nici i liny pajęczyny były unurzane we krwi dozorczyni, jej ciało oplecione, jak owad w pajęczej sieci.
W małym pokoju ukrywał się tamten lokator. Pochylał się nad trupem dozorczyni. „Stój pan!” wrzasnął policjant. Osobnik spojrzał na nas. Jego oczy były krwistoczerwone i przerażająco puste, pozbawione źrenic. To krwawe, puste spojrzenie sparaliżowało nas. W tym czasie indywiduum zdołało dziwnym, posuwistym ruchem przemknąć między nami i zaczęło wciskać się między fale ciemnego światła wypływające ze środka pajęczyny. Wdzierał się między niewidzialne fałdy wymiarów, wymachując bezładnie rękami i nogami, jak wielkie niemowlę. Sapał i piszczał, ohydnym, nieludzkim głosem, jak gotowane skorupiaki. Z uporem wciskał się między nachodzące na siebie płaszczyzny cienia, w panicznym wysiłku, jak zwierzę, które szamocząc się, próbuje uciec z potrzasku. W końcu wsunął dolną połowę swojego ciała, a za nim wciągnął głowę. Wtedy cała sylwetka zniknęła, a przytłumione światło przestało pulsować, zbladło i wsiąkło z powrotem w przestrzeń, jakby zassała je próżnia. Fałdy przestrzeni wyrównały się, jak zamykające się drzwi.
Rozmyślałem o tym wydarzeniu całymi dniami. Doszedłem do zadziwiających wniosków. Przybysz nie był jakimś super-inteligentnym wysłannikiem obcej cywilizacji. To był po prostu kosmiczny pasożyt, który zagnieździł się w zagłębieniu pomiędzy osobliwymi wymiarami kosmosu. Musiał męczyć się bardziej niż my. Szamotał się, jak zwierzę uwięzione w sidłach. Nie sądzę, aby przewyższał nas inteligencją. Kierowała nim raczej zwierzęca intuicja. Jakieś nieznane organy umożliwiały mu przemieszczanie się pomiędzy wymiarami kosmosu.
Po co to robił? Czy kosmita-insekt leciał niczym ćma do światła? A może odwrotnie, jak nietoperz uciekał do ciemności, wciskał się z powrotem w zakamarki ciemnych wymiarów kosmosu? Czym jest światło? A czym jest ciemność? Kosmiczny robak wysysał ciemność z dozorczyni, aby napełnić nią swoją sieć? Wysysał z dozorczyni całą złość i gniew? Spijał złe emocje tej kobiety? A potem wcisnął się w jakąś szparę w przestrzeni i uciekł do swoich wymiarów, do swojego ciemnego kosmosu. Czy to znaczy, że gdzieś w zakamarkach wymiarów jest mroczny negatyw naszego kosmosu?
* * *
poniedziałek, 8 czerwca 2015
Zwątpienie wśród ruin
Zwątpienie wśród ruin
Oko
słońca. Przesuwa się powoli, prawie niezauważalnie. Wysunęło się znad poszarpanej
krawędzi dachu rozerwanego przez pocisk, teraz płynie powoli przez błękitną
przestrzeń jak ogromna, oślepiająca źrenica. Leżę bez ruchu pod ścianą. Widzę
słońce ponad nierówną linią urwanej betonowej płyty, która kiedyś była podłogą.
Cienie przesuwają się płynnie po ścianach. Leżę w najdalszym rogu pokoju, na
dnie rozszarpanego sześcianu. Przeciwległą ścianę pocisk przeciwartyleryjski
wyrwał ponad dwa miesiące temu. Zdewastowane pomieszczenie kończy się
przepaścią, dziesięć pięter ponad powierzchnią ziemi. Leżę w pełnym słońcu.
Cały dzień udaję martwego. Udaję?
Słońce
przesuwa się po niebie jak źrenica oka, szukając mnie. Leżę nieruchomo, aby czujne
oko mnie nie spostrzegło. Leżę nieruchomo, aby uniknąć oparzeń. Leżę
nieruchomo, aby oszukać głód i pragnienie. Nie mam wody. Jestem jak balast
wahadła, cień słońca, czarny, nieruchomy kamień. Nieskończenie mały, ciemny
punkt. Godzinami patrzę w niebo, głębokie, bezkresne. Mój wzrok osuwa się w dół,
na poszarpane ruiny dawnych bloków. Urwane ściany szczytowe ukazują szachownice
pięter, otwarte szuflady mieszkań. Obumarła termitiera, z której wyciekło
życie. Dawne osiedle Za Żelazną Bramą przy ulicy Grzybowskiej, kiedyś było tak gwarne,
teraz szybko porasta chwastami. Drzewa rosną w ruinach.
Daleko
po drugiej stronie wąwozu, który kiedyś był Aleją Jana Pawła II, w podobnym,
zrujnowanym bloku mieszkaniowym, widzę identyczną ciemną kropkę. To człowiek,
jestem pewien, chociaż nie porusza się, podobnie do mnie. Jestem pewien jeszcze
jednego. To kobieta. Widzę to. Na pewno.
O
zmierzchu pełznę po podłodze do krawędzi płyty. Zsuwam się ostrożnie na dolne
piętro. Mój pokój nie ma innego wyjścia. To jest jedyne zabezpieczenie przed
szabrownikami. Piętro niżej zaczyna się klatka schodowa, schody częściowo wiszą
w powietrzu. Kiedy docieram na poziom ulicy, jest już ciemno. Zaczyna się
zwykłe życie. Po zmroku armie mają czas wolny, choć brzmi to absurdalnie.
Lotnicy leżą pijani, artylerzyści śpią w wojskowych burdelach, jedynie naćpana
piechota grasuje w ruinach, chociaż ze strachu i z lenistwa zwykle trzymają się
przedmieść. My, cywile, możemy zacząć żyć.
Włóczę
się między ruinami, chociaż podążam w konkretnym celu. Mijam niewielką jamę w
podziemiach dawnego hotelu, który zawalił się podczas walk. Co noc widać tam
światło, które dodaje nam otuchy. To jest nasz sklep osiedlowy. Tam można kupić
jedzenie, wodę, a czasem nawet jakieś ubranie albo leki. Nie trzeba cały czas łapać
i jeść gołębi. Roznoszą wszelkie możliwe bakterie i choroby, jednak głód jest
silniejszy.
Nielegalny
sklep należy do dawnej dozorczyni z pobliskiego osiedla. Ta prosta kobieta zawsze
starała się kontrolować całe podwórko. Teraz rządzi całą dzielnicą. Przekupuje
żołnierzy, wynajęła swoją własną ochronę. Wciąż jeszcze pamiętam, jak
utyskiwała, kiedy parkowałem samochód naprzeciw jej schowka na szczotki. Wówczas
bezustannie się kłóciliśmy, choć teraz wydaje się to takie śmieszne. Wciąż ze
sobą walczyliśmy o jakieś pierdoły. Często śmiałem się w duchu z tej prostej
kobiety. Teraz ona tutaj rządzi. Wszystko stało się takie proste!
Kiedyś
byłem prezesem firmy z siedzibą w wieżowcu, z którego zostało tylko kłębowisko
stali i hałdy potłuczonego szkła. To już pięć lat! Niezbyt długo, a jednak tak
wiele się stało! Pamiętam wybory parlamentarne, po których Polska podzieliła
się na dwa wrogie obozy. Jak szybko wówczas potoczyły się wypadki! Najpierw
stolicę zaatakowali Ślązacy. Potem opozycja rządowa wystąpiła o wsparcie Rosjan.
Rosyjska armia przekroczyła granicę i rozjechała czołgami wschodnią część
kraju. Z odsieczą przybyli Niemcy, wyzwalając zachodnią część Polski. Obydwie
armie spotkały się tutaj, na linii wzdłuż Wisły. Tak zaczęła się kilkuletnia
wojna stacjonarna. Obie armie zniszczyły wszystko, co zdążono zbudować przez
krótki okres pokoju na naszych ziemiach.
Zrujnowana
Warszawa stała się strefą niczyją. Obie armie walczyły tutaj ponad dwa
miesiące, doprowadzając stolicę do kompletnej ruiny. Który to już raz w
historii? W nocy mijam na zachodzie, w miejscu Woli, groźne i posępne,
księżycowe wzgórza ruin, dawne pole walki, gdzie teraz zasadzono ziemniaki i
fasolę. Przemierzam przygnębiające kaniony zrujnowanych wieżowców w centrum,
otoczone drutami kolczastymi, najeżone czujnikami ruchu. Zamontowały je boty
podczas bitwy automatów. Kryję się wśród poszarpanego betonu. Po tych kilku
latach życie sprowadziło się do woli przetrwania. Ukryć się. Zdobyć pożywienie.
Przetrwać do następnego dnia. Dowiedzieć się czegoś więcej o zasobach. Moje życie
i mój świat ograniczyły się do małej przestrzeni kilku dawnych ulic. Ten
zadomowiony teren otaczają niejasne, bezkresne pola domysłów, przypuszczeń,
plotek i legend.
Co jest
dalej, po drugiej stronie? Tam, gdzie dawniej była Trasa Łazienkowska, teraz
jest pokryty gąszczem wąwóz, na którego dnie płynie mulista rzeka. Zarośnięte
chwastami zbocza skrywają zasuszone trupy, nad którymi brzęczą muchy... Mokotów
i Żoliborz podobno opanowały zdziczałe psy. Rozmnożyły się świetnie, mimo
wojny. Dalej rozciągają się niebezpieczne lasy, pełne insektów, szabrowników i
zmutowanych zwierząt, podobno w skutku ubocznym jakiegoś ataku broni
biologicznej. To i tak lepsze od tego, co stało się z Pragą po zrzuceniu gazów
bojowych… Niektórych plotek wolę nie
słuchać. Wiele miejsc lepiej omijać. Aleje Jerozolimskie i wszystkie ulice na
linii wschód-zachód, prowadzące do mostów, stały się linią frontu, teraz
znajdują się pod ciągłym ostrzałem. Utknąłem tutaj.
Kiedy
skradam się pośród ruin, zaczynają towarzyszyć mi inni ludzie. Nie zwracamy na
siebie uwagi. Jesteśmy zażenowani tym, kim się staliśmy. Wolimy siebie nie
rozpoznawać. A jeśli jutro zginiemy?
Posuwamy
się dalej, z lewej widać już Pałac Kultury. Od tej strony wygląda na nienaruszony,
natomiast od strony Wisły zieje w nim ogromna wyrwa wzdłuż całego budynku. Z tamtej
strony jest zdruzgotany, jak czaszka, którą rozłupano siekierą. Docieram z
innymi na miejsce spotkań. Ruiny centrum handlowego Złote Tarasy utworzyły
naturalny amfiteatr. Zbieramy się tam raz w tygodniu. Armie wydają się tego nie
zauważać. Zostawili nam te ruiny domu handlowego, niedaleko rumowiska dworca
Warszawa Centralna, nieopodal niemal
gładkiej wyrwy w miejscu Tunelu Średnicowego, pozostałości po dawnym ataku
rakietowym. Nad dawnymi torami kolejowymi wciąż jeszcze unosi się niewidzialna
mgiełka promieniowania radioaktywnego. Lepiej tam nie podchodzić.
Tutaj,
gdzie kiedyś zapadł się szklany dach, zbiera się niewielka kapela muzyczna,
oświetlona blaskiem ognia. Grupa żebraków dawała koncerty wśród ruin, aż w
końcu ludzie zorganizowali tutaj prowizoryczne miejsce spotkań. W zespole stary
pogorzelec gra ze swoimi dziećmi i przygarniętymi sierotami, znalezionymi wśród
ruin. Teraz jest to nasza jedyna rozrywka i główne źródło informacji w mieście;
pełni rolę gazety, kabaretu, teatru i manifestacji. Najpierw lider zespołu przechwala
się do znudzenia. Potem wyśpiewuje najnowsze wiadomości z ruin miasta. Gdzie
można znaleźć czystą wodę. Gdzie żołnierze sprzedają jedzenie na nielegalu. Którędy
lepiej nie chodzić. Jaka będzie jutro pogoda. Czy będą jutro walki. Śpiewa o
świetlistych, jadowitych wężach i o kontyngentach pokojowych, które mają
nadejść. Śpiewa o upiorach w ruinach i o nowych automatach bojowych. Przestaję
słuchać, kiedy wokalista wyśpiewuje plotki i miejskie legendy.
Rozglądam
się. W tłumie widzę znajomą postać. To musi być ta kobieta, która ukrywa się w
ruinach bloku naprzeciw mojej kryjówki. Co zrobić? Podejść do niej? Zaczepić? Porozmawiać?
Waham się. Co mnie czeka? Zwykły, szybki, anonimowy seks pośród ruin? Potem
jest tylko bardziej smutno. Tak jak wszyscy, obawiam się nawiązywać kontakty. Boję
się straty. Szczególnie teraz, kiedy straciliśmy już wszystko. Najprostsze
emocje, odwieczne ludzkie dylematy. To dobrze, że człowieczeństwo przetrwało w
wątpliwościach. A więc siedzę tutaj i waham się, co zrobić. Po raz pierwszy od
dawna.
* *
*
poniedziałek, 1 czerwca 2015
Hotel nad urwiskiem
Hotel nad urwiskiem
Dotarli
na miejsce późnym popołudniem. Musieli przedzierać się przez korki na drogach
wyjazdowych ze stolicy. Pobłądzili w nieznanej okolicy, zgubili drogę mimo GPS-a.
Za pierwszym razem trafili do innej posesji. Dopiero stamtąd skierowano ich we
właściwe miejsce. Przybyli wyczerpani. Na szczęście hotel wyglądał na nowoczesny,
kojarzył im się z podobnym zajazdem, widzianym za granicą. Świetna lokalizacja
na spędzenie przedłużonego weekendu.
Hotel
spełnił ich oczekiwania. Był komfortowy. Pachniał luksusem i nowością. Dyskretnie
podświetlone, gładkie powierzchnie nachodziły na siebie w modernistycznej
kompozycji architektonicznej. Hotel miał dwa parkingi, w tym jeden podziemny,
dwa wejścia, od frontu i od zaplecza oraz dwa skrzydła połączone holem, na
kształt litery „H”. Na początku Ania z Jarkiem mieli pewne problemy z
rezerwacją, bo recepcjonistka pomyliła ich nazwiska i nie mogła znaleźć
odpowiedniego zamówienia. Potem wsiedli do nieodpowiedniej windy, dostali się na
właściwe piętro, jednak w innym korytarzu. Musieli zejść na dół po schodach,
żeby znaleźć się w swoim skrzydle. Pokoje miały te same numery, odróżnione
literą A lub B. Narzekali przez chwilę na niezbyt jasny system informacyjny.
Z
ulgą zamknęli za sobą drzwi pokoju. Jarek chciał tylko napić się i oglądać
kanały sportowe na kablówce. Jednak Ania
zamierzała włożyć dres i biegać po lesie. Klimatyzacja, wykładziny, telewizja
kablowa i oświetlenie ambientowe dawały im poczucie dyskretnej elegancji. W tym
otoczeniu poczuli satysfakcję i ukojenie. Widok przez okno nie oferował zbyt
wiele, widać było zaplecze drugiego skrzydła, a ponad nim korony drzew. Okno przepuszczało
trochę szarego, dziennego blasku, który rozpraszał jasne, chłodne światło
kinkietów. Na całe popołudnie pogrążyli się w pozaczasowej, niezmiennej atmosferze
zapewnianej przez stałą temperaturę i wilgotność klimatyzacji, stonowaną barwę
ścian i puszyste, ciemne wykładziny. Wpatrywali się w ekran, pokazujący ze ściszonym
dźwiękiem, wiadomości sportowe z całego świata. Na korytarzu gładka, ceramiczna
okładzina ścian przypominała głębokie, czarne lustra.
Po
zmroku wyszli na zewnątrz, do hotelowego parku. Niskie lampki ukazywały kręte
alejki pomiędzy wiekowymi drzewami. Jednak nie zobaczyli wszystkich atrakcji reklamowanych
na stronie internetowej hotelu. Między pniami majaczyło ogrodzenie. Wysoko nad
nimi szumiał wiatr i targał koronami drzew. Doszli do wschodniego skraju
posesji, a potem podążali wzdłuż ogrodzenia, które oddalało się od hotelu na
kształt rogu niewiadomej figury geometrycznej. Najdalszy punkt był nieosiągalny.
W pewnym momencie ogrodzenie ginęło w kolczastych, nieprzebytych zaroślach.
Stara, od dawna nieużywana furtka, zapadła się wraz z częścią parkanu. Skraj posiadłości
urywał się nad stromym urwiskiem ponad brzegiem rzeki. Niedawno najwidoczniej
oberwała się tam pryzma ziemi, osunięta gleba leżała na dnie rowu, ukazując
korzenie drzew, które runęły w dół. Tej części posesji jeszcze nie wykończono.
Wrócili do swojego pokoju.
Śniadanie
podano w formie szwedzkiego bufetu, niklowane tace i pojemniki oferowały jajka
sadzone i parówki, na półmiskach rozłożono sery i wędliny. Kilku zaspanych
gości snuło się w dresach po rozjaśnionej, pustawej sali. Podczas śniadania
przysiadła się do nich pewna para, choć wokół były wolne stoliki. Przedstawili
się. Co dziwne, mieli podobnie brzmiące imiona. Roześmieli się, ukrywając
konsternację.
Rozmawiali
w trakcie jedzenia. Okazało się, że wiele ich łączy. Tamtej parze hotel również
przypominał podobny resort, widziany w trakcie zagranicznych wojaży. W
naturalny sposób rozmowa zeszła na podróżowanie. Okazało się, że bywali w tych
samych miejscach. Lubili podróże do Maroka i Tunezji. Pracowali na podobnych
stanowiskach w konkurencyjnych firmach. W tym samym czasie przyjechali do
stolicy, w tym samym czasie ukończyli studia, wzięli kredyt i kupili mieszkania
u dewelopera. Jedni na wschodnim, drudzy na zachodnim krańcu miasta. Śmieli się
z tych podobieństw.
Kiedy
wrócili do pokoju, pojawiły się wątpliwości i niepokój. Ania była wściekła bez
wyraźnego powodu. Ich dobre samopoczucie prysło. Pod byle pretekstem wszczęli
kłótnię. Ania zaczęła spierać się z Jarkiem. Gdzie chcą jechać na wakacje? Czy
na pewno warto tam jechać? Czy ostatnio obrali dobry kierunek? Czy Jarek
powinien tyle zapłacić za swój dyplom? A to mieszkanie, które kupili na kredyt?
Czy to była najlepsza lokalizacja? Ostatecznie spędzili to popołudnie osobno.
Ania
poszła na siłownię, zaczęła biegać na bieżni automatycznej. Jej postać odbijała
się w wielkiej szybie zajmującej jedną ścianę pomieszczenia. Jasne odbicie jej
biegnącej sylwetki jawiło się na tle drzew ciemniejącego parku. Nagle za nią
pojawiła się bardzo podobna figura kobiety, która naśladowała jej ruchy. Obie
unosiły się w powietrzu, odcinały się od głębi widoku za oknem. Powtarzały
swoje ruchy, odbicia odbić, odcinając się wyraźnie od ciemnego tła. Obejrzała się,
jednak inne bieżnie były puste. Zatrzymała się. Spojrzała na swoje buty. To
były oryginały czy podróbki? Teraz Ania nie była już tego pewna. Nie lubiła
starych rzeczy, źle jej się kojarzyły. Nie lubiła również masowej produkcji,
fatalnie się czuła w rzeczach z sieciówek. Teraz jej buty niemal paliły ją w
stopy. Wróciła do pokoju. Rozdrażniona poszła pod prysznic. W łazience przy
lustrze Ania znalazła nową zmarszczkę na swojej twarzy. Ten nowy krem najwyraźniej nie pomagał.
Jarek
wyszedł, zostawił ją samą w pokoju. Poszedł na basen. Chciał się odstresować. Niedawno
zmienił pracę, nadal nie był pewny swoich nowych kolegów, dlatego też
nawiązywał kontakty, jakby szukał zaplecza przyjaznych sobie ludzi. Teraz
jednak pragnął zostać sam. Na szczęście basen, oświetlony ekstrawaganckim,
tęczowym światłem, był pusty. Jarek wskoczył do wody. Między jednym a drugim
wymachem ramion wydało mu się, że widzi parę wchodzącą do sauny w białych
hotelowych szlafrokach. Nie chciał ich podglądać, więc natychmiast zmienił
kierunek pływania. Jednak mimowolnie zaczął się zastanawiać. Kim byli? Skąd oni
się tutaj wzięli? Czym się wyróżniali? Dokąd teraz mają pojechać? Czy powinien
był wtedy tyle zapłacić? Dlaczego tutaj przyjechali? Co zrobią po powrocie do
domu? Pływał rozkojarzony, wciąż słysząc czyjeś głosy w pomieszczeniu obok
sauny.
Tamta para
pojawiła się w sali jadalnej dopiero na kolację. Jarek z Anią nie mieli wyboru.
Tym razem oni musieli się przysiąść. Tamci zaproponowali wspólny wieczór. Najpierw
zapraszali na małą popijawę do swojego pokoju. Potem jednak zmienili zdanie,
wpadli na lepszy pomysł, zanim Ania z Jarkiem zdążyli coś zaproponować. W
odległym kącie parku, niemal już nad urwiskiem, znajdowało się palenisko do
zorganizowania bezpiecznego ogniska. Nie wiadomo, jak tamtej parze udało się
wyprosić zgodę. Ania z Jarkiem nigdy by się na to nie zdobyli.
Przyszli
po nich. Przynieśli ze sobą alkohol. Włączyli muzykę ze smartphona. Okazało się
że tamci mają coś do palenia. Wypalili skręta, wrócili na górę z powrotem pić. Nieco
już wstawieni poszli rozpalić ognisko. Udało im się ułożyć stos, wypełnić
suchymi patykami i podpalić od kawałka papieru. Wkrótce przed nimi falowała
jasnożółta piramida ciepła i światła. Jak zwykle ogień wprowadzał w hipnotyczny
nastrój. Pili coraz więcej, jednak stawali się w dziwny, szalony sposób coraz
bardziej trzeźwi.
Płonące
iskierki unosiły się, wirowały i znikały w ciemności. Powietrze pulsowało od
gorąca, czuło się magnetyzujące napięcie wokół ogniska. Przestrzeń zgęstniała i
zagięła się do wewnątrz, jak splątane wymiary. Nagle nad ogniskiem wyłoniła się
z ciemności czarna dziura, płynne, czarne lustro otchłani. Głębia, w którą
zapragnęli wskoczyć.
Nie
wiadomo, kto poddał ten pomysł. Stali po dwóch stronach ogniska, patrząc na
siebie ponad pulsującym żarem, przez ciemną, rozgrzaną przestrzeń. Zaczęli przeskakiwać
przez ognisko. Z obydwu stron, niemal wpadali na siebie. Ponad ogniskiem
mroczniało gęste, niemal płynne powietrze. Alkohol osłabiał doznania. Czy w
ognisku zapłonęło słońce? Czy stopili się nad ogniskiem? Czy przeszli na drugą
stronę lustra? Nic już nie było pewne, a wzrok prześlizgiwał się po gładkiej
powierzchni komfortu, beznamiętnie rejestrując szeregi bezosobowych imitacji
niepraktycznych przedmiotów.
Co potem
się działo? Nikt nie był pewien. Jarkowi wydawało się, że szybował ponad
drzewami. Był ogromny. Nie miał granic. Zniknął. Zostało tylko oko, ale oko
patrzyło ze wszystkich stron, było wszędzie. Nie było jednego punktu. Zaglądał
do wnętrza kuli, która była światem. A może świat był w jego wnętrzu? Nie znał tych
uczuć. Nie był pewien, jak je opisać. Nie chciał o nich myśleć. Chciał uciec,
wycofać się.
Z ogniska
wracali zdezorientowani. Czuli się obco i dziwnie. Nie poznawali siebie
nawzajem. A co się stało z tamtymi? Ulotnili się? Potem nigdzie ich już nie widzieli.
Obudzili
się w innym miejscu. Obudzili się w nieswoim pokoju. Nie mogli znaleźć swoich
rzeczy. W końcu założyli nie swoje ubrania. W szafie znaleźli obce walizki.
Nigdy nie czuli się tak komfortowo i obco jednocześnie. Ten pokój był większy i
droższy, a na ubraniach widniały metki najlepszych marek odzieżowych.
Zdezorientowani, skonsternowani zeszli na dół, do recepcji. Należności zostały
wcześniej uregulowane, teraz wystarczyło odebrać rachunki. Jednak na drukach
nie mogli rozpoznać swoich nazwisk. Kim byli tamci ludzie? Co się z nimi stało?
Idąc na sztywnych nogach, wciąż jednak usatysfakcjonowani pobytem w hotelu,
udali się na parking. Poszukali wozu. Mieli kluczyki do znacznie lepszego
samochodu, niż ich poprzedni wóz. Wsiedli do nieznanego auta, opanowując
drżenie rąk odpalili silnik. GPS prowadził ich z powrotem do domu. Nawet nie
obejrzeli się na hotel nad urwiskiem.
Jednak
prawdziwe zaskoczenie czekało ich na miejscu. GPS zaprowadził ich pod całkiem
obce mieszkania. To była znacznie lepsza dzielnica, apartamentowiec, o jakim
dawniej mogli tylko marzyć. Wciąż zdezorientowani i sztywni, weszli na górę.
Mieszkanie było większe i lepiej urządzone, niż ich dawne lokum. Niepewnie rozeszli
się do osobnych sypialni. Nie mogli na siebie patrzeć, ponieważ nie
rozpoznawali siebie nawzajem. Czuli onieśmielenie wobec siebie, byli dla siebie
tacy tajemniczy i wyniośli. Następnego dnia obydwoje szybko poszli do pracy,
unikając bliskiego kontaktu.
Uczucie
obcości nie opuszczało ich jeszcze długo po powrocie z weekendu w hotelu. Żyli
siłą rozpędu. Wstawali, szli do pracy. Wykonywali swoje obowiązki. Mieli swoje
rozrywki. Wracali do domu. Ich życie
stało się bardziej komfortowe. Jednak czasem przystawali i dyskretnie
przyglądali się swoim dłoniom, swoim odbiciom w lustrze, w szybach. Kim byli?
Czy to wciąż byli oni? Czy stali się kimś innym? Nie poznawali się. Nie znali
siebie nawzajem. Nie mogli patrzeć sobie w swoje obce oczy. Widzieli w nich
siebie jako innych. Odczuwali paniczny zawrót głowy podczas patrzenia sobie w
oczy, na usta.
Siadywali
w salonie swojego nowego, lepszego domu. Nie śmieli nawet się ruszyć. Wszystko
było obleczone grubym konturem cienia, jakby przykrywało prawdziwą istotę
rzeczy, niewidoczną, ukrytą w głębi, w przestrzeni negatywnej ich istnienia.
Jaskrawe, zimne światło LED oddzielało, izolowało przedmioty i osoby. Wszystko
było gładkie i błyszczące, niczym pokryte folią ochronną. Oni sami czuli się
jak nowe produkty, których nie wyjęto jeszcze z opakowania. Byli nowi i obcy
zarazem. Obiecywali sobie pojechać jeszcze do tamtego hotelu nad urwiskiem w
najbliższy wolny weekend.
Nigdy
nikomu nie przyznali się do tej przygody.
* *
*
niedziela, 17 maja 2015
Wydział na peryferiach
Wydział na peryferiach
Nasze
biuro ma siedzibę daleko od centrali firmy. Nasz oddział jest niewielki,
ponadto leży na uboczu metropolii. Czasem nie wiemy, czego dotyczą nowe
zarządzenia, czasem nazbyt długo czekamy na kluczowe decyzje. Struktura firmy
jest dość zamknięta, a w naszym oddziale pracuje niewiele osób. Wszyscy
nienawidzimy się nawzajem. Nie możemy na siebie patrzeć. Jesteśmy zbyt zależni
centrali, aby się usamodzielnić, ale również zbyt daleko od zarządu, aby nasza
działalność miała jakikolwiek wymierny rezultat. Pozostajemy wciąż w
zawieszeniu, krążymy na orbicie stacjonarnej. Chłód i stagnacja cechują nasze
życie.
Pracuję
w open space. Nie mam własnego
pokoju. Wielu współpracowników działa mi na nerwy. Nie mogę ich znieść.
Utrudniają moją pracę, niszczą mój dobry nastrój. Wciąż jednak starałem się
opanować emocje. Sprawa się skomplikowała, kiedy przyjęli nowego pracownika.
Okazał się lizusem, szybko stał się ulubieńcem całego personelu. Zagroził mojej
z dawna wypracowywanej pozycji.
Z
lizusem sprawa była prosta. Wyciągnąłem starą dobrą „Współczesną czarownicę” Shandona LaVeya. Z racji równouprawnienia,
łatwo przeniosłem zasady z kobiet na mężczyzn. Kilka moich magicznych zabiegów
i kolega szybko stał się nieatrakcyjny i został odtrącony przez resztę załogi.
Siedział ponury w kącie pokoju i zapadł na depresję. Jego skóra poszarzała, a
on sam zgarbił się. Jego czoło wyłysiało, a twarz nagle pokryta zmarszczkami, ujawniła
starość.
Musiałem
jakoś okiełznać swojego szefa. Po kilku tygodniach obserwacji już wiedziałem,
jak go pokonać. Sprawa była prosta. Przygotowałem odpowiedni sigil i klątwę.
Wkrótce usłyszałem plotki, że szef ma duże kłopoty w domu. Zmarniał i stracił
pewność siebie. Nie odgrywał się na nas. Przychodził raczej do oddziału, jak do
kryjówki, gdzie mógł przetrwać spokojnie osiem godzin. Miałem go w garści.
Pozostała
jedna osoba, która nie dawała mi spokoju. Młoda, ambitna i agresywna, zarzucała
nas wymyślonymi zadaniami. Karierowiczka irytowała mnie do granic
wytrzymałości. Wobec niej potrzebowałem silniejszej magii. Santa muerte wydawała się dość odpowiednia. Zapaliłem odpowiednią
świecę. Pewnego dnia przyszedłem do pracy i dowiedziałem się, że kobieta wypadła z
okna.
Teraz
siedzę sam w naszym oddziale z bandą nieudolnych zombie, żywiołaków i astrali.
Podporządkowałem ich sobie.
Życie
władcy marionetek jest takie nudne!
Czasem
mam ochotę zniszczyć centralę. Ale wtedy mój oddział straci sens bytu.
* *
*
czwartek, 14 maja 2015
Księżycowy kontur
Noce są całkiem inne. Nocami wymyślamy własne podróże.
Johnny Depp i Juliette Lewis mają romans na planie filmu „Co gryzie Gilberta Grape’a”. W zasadzie przygodę miłosną. Bez słów, bez emocji, bez pragnień. Po prostu uciekają przed wszystkimi. Spędzają czas razem, w samotności i milczeniu, sycąc się swoją anonimowością. Nie mają ochoty na seks. Na nic nie mają ochoty. Chcą po prostu być koło siebie, w ciemności, w milczeniu.
W nocy podczas przerwy wymknęli się z planu zdjęciowego. Wzięli od kogoś samochód.
Jadą cadillakiem przez noc. Jadą cadillakiem przez kanion. Jadą pod gołym, nocnym niebem. Nie mówią, nie patrzą na siebie. Uciekli, w tajemnicy, przez noc, dwoje buntowników, skradzionym wozem. Wokół mijają przedmioty obleczone grubym, księżycowym konturem.
Johnny Depp i Juliette Lewis jadą w nocy cadillakiem przez pustynię w Kalifornii. Mijają kaniony. Patrzą w osobne strony. Milczą. Wszystko jest jak negatyw istnienia. Milczenie. Ich twarze. Nocny wiatr. Noc nabijana gwiazdami. Czarny horyzont. Księżyc. Pustynia. Skały. Kaktusy. Kojoty.
Ciemność, lśniący w mroku samochód, dwie skupione twarze aktorów. Wszystko jeszcze przed nimi. Zdobyli się na nocny wypad do miasta. W ciemności przypominają negatyw fotografii, prześwietlone, zsolaryzowane zdjęcia. Jadą i milczą. Nie patrzą na siebie. Nad nimi gwiazdy, odległe i obojętne. Mijają wszystkie amerykańskie sny, koszmary i marzenia, kłębiące się, pełznące przez pustynię. Nic się nie wydarzy. Wszystko dopiero ma się stać. Pierwsza ciemna klatka, zanim zaczną wyświetlać się cyfry, a paranoiczny montaż dopiero nabierze tempa. Teraz jest cisza i ciemność. I dwoje sławnych ludzi zatraconych w swojej anonimowości. Dwie legendy świata wyczerpanych idoli.
Wiedzą dokąd jadą. Przedostają się do tajnej bazy wojskowej. Nikt ich nie zatrzymuje. Kto zatrzymałby Johnny Deppa i Juliette Lewis? Nikt nie chce przyznać się, że widział ich razem. Czarne dziury medialnej popularności, anonimowość gwiazd ekranu, niewidzialność celebrytów.
Szukają przybysza z przestrzeni kosmicznej. Liczą na dotknięcie tajemnicy, ciemność, w której mogliby sie ukryć. Uciec przed popularnością. Szukają grozy i wrażeń, szukają potwierdzenia swoich paranoi. Mijają laboratoria i hangary. Schodzą na samo dno betonowego labiryntu, tajnej bazy wojskowej. Jednak w bunkrze, w celi nie znajdują wycieńczonego, torturowanego kosmity.
W celi przebywa jedynie zwykły anonimowy uchodźca, nielegalny imigrant. Prosty, zagubiony chłopak, który wierzy we wszystko, co mu się przydarza. Nie chce uciec razem z nimi. Woli zostać w więzieniu. Nawet nie wie, kim są, kim mogą być. W jego wodnistych, rozedrganych oczach odbija się ich zniekształcony świat. Ich twarze.
Wracają. Skonsternowani, nie patrzą na siebie, nie rozmawiają ze sobą. Milczenie. Ich twarze. Nocny wiatr. Noc nabijana gwiazdami. Czarny horyzont. Księżyc. Pustynia. Skały. Kaktusy. Kojoty. Wracają.
Kończą
tę przygodę, tak jak zaczęli. Beznamiętnie.
* * *
Subskrybuj:
Posty (Atom)