niedziela, 17 maja 2015

Wydział na peryferiach


Wydział na peryferiach

Nasze biuro ma siedzibę daleko od centrali firmy. Nasz oddział jest niewielki, ponadto leży na uboczu metropolii. Czasem nie wiemy, czego dotyczą nowe zarządzenia, czasem nazbyt długo czekamy na kluczowe decyzje. Struktura firmy jest dość zamknięta, a w naszym oddziale pracuje niewiele osób. Wszyscy nienawidzimy się nawzajem. Nie możemy na siebie patrzeć. Jesteśmy zbyt zależni centrali, aby się usamodzielnić, ale również zbyt daleko od zarządu, aby nasza działalność miała jakikolwiek wymierny rezultat. Pozostajemy wciąż w zawieszeniu, krążymy na orbicie stacjonarnej. Chłód i stagnacja cechują nasze życie.
Pracuję w open space. Nie mam własnego pokoju. Wielu współpracowników działa mi na nerwy. Nie mogę ich znieść. Utrudniają moją pracę, niszczą mój dobry nastrój. Wciąż jednak starałem się opanować emocje. Sprawa się skomplikowała, kiedy przyjęli nowego pracownika. Okazał się lizusem, szybko stał się ulubieńcem całego personelu. Zagroził mojej z dawna wypracowywanej pozycji.
Z lizusem sprawa była prosta. Wyciągnąłem starą dobrą „Współczesną czarownicę” Shandona LaVeya. Z racji równouprawnienia, łatwo przeniosłem zasady z kobiet na mężczyzn. Kilka moich magicznych zabiegów i kolega szybko stał się nieatrakcyjny i został odtrącony przez resztę załogi. Siedział ponury w kącie pokoju i zapadł na depresję. Jego skóra poszarzała, a on sam zgarbił się. Jego czoło wyłysiało, a twarz nagle pokryta zmarszczkami, ujawniła starość.
Musiałem jakoś okiełznać swojego szefa. Po kilku tygodniach obserwacji już wiedziałem, jak go pokonać. Sprawa była prosta. Przygotowałem odpowiedni sigil i klątwę. Wkrótce usłyszałem plotki, że szef ma duże kłopoty w domu. Zmarniał i stracił pewność siebie. Nie odgrywał się na nas. Przychodził raczej do oddziału, jak do kryjówki, gdzie mógł przetrwać spokojnie osiem godzin. Miałem go w garści.
Pozostała jedna osoba, która nie dawała mi spokoju. Młoda, ambitna i agresywna, zarzucała nas wymyślonymi zadaniami. Karierowiczka irytowała mnie do granic wytrzymałości. Wobec niej potrzebowałem silniejszej magii. Santa muerte wydawała się dość odpowiednia. Zapaliłem odpowiednią świecę. Pewnego dnia przyszedłem do pracy i dowiedziałem się, że kobieta wypadła z okna.
Teraz siedzę sam w naszym oddziale z bandą nieudolnych zombie, żywiołaków i astrali. Podporządkowałem ich sobie.
Życie władcy marionetek jest takie nudne!
Czasem mam ochotę zniszczyć centralę. Ale wtedy mój oddział straci sens bytu.

* * *

czwartek, 14 maja 2015

Księżycowy kontur

Księżycowy kontur

Noce są całkiem inne. Nocami wymyślamy własne podróże.

Johnny Depp i Juliette Lewis mają romans na planie filmu „Co gryzie Gilberta Grape’a”. W zasadzie przygodę miłosną. Bez słów, bez emocji, bez pragnień. Po prostu uciekają przed wszystkimi. Spędzają czas razem, w samotności i milczeniu, sycąc się swoją anonimowością. Nie mają ochoty na seks. Na nic nie mają ochoty. Chcą po prostu być koło siebie, w ciemności, w milczeniu.
W nocy podczas przerwy wymknęli się z planu zdjęciowego. Wzięli od kogoś samochód.
Jadą cadillakiem przez noc. Jadą cadillakiem przez kanion. Jadą pod gołym, nocnym niebem. Nie mówią, nie patrzą na siebie. Uciekli, w tajemnicy, przez noc, dwoje buntowników, skradzionym wozem. Wokół mijają przedmioty obleczone grubym, księżycowym konturem.
Johnny Depp i Juliette Lewis jadą w nocy cadillakiem przez pustynię w Kalifornii. Mijają kaniony. Patrzą w osobne strony. Milczą. Wszystko jest jak negatyw istnienia. Milczenie. Ich twarze. Nocny wiatr. Noc nabijana gwiazdami. Czarny horyzont.  Księżyc. Pustynia. Skały. Kaktusy. Kojoty.
Ciemność, lśniący w mroku samochód, dwie skupione twarze aktorów. Wszystko jeszcze przed nimi. Zdobyli się na nocny wypad do miasta. W ciemności przypominają negatyw fotografii, prześwietlone, zsolaryzowane zdjęcia. Jadą i milczą. Nie patrzą na siebie. Nad nimi gwiazdy, odległe i obojętne. Mijają wszystkie amerykańskie sny, koszmary i marzenia, kłębiące się, pełznące przez pustynię. Nic się nie wydarzy. Wszystko dopiero ma się stać. Pierwsza ciemna klatka, zanim zaczną wyświetlać się cyfry, a paranoiczny montaż dopiero nabierze tempa. Teraz jest cisza i ciemność. I dwoje sławnych ludzi zatraconych w swojej anonimowości. Dwie legendy świata wyczerpanych idoli.
Wiedzą dokąd jadą. Przedostają się do tajnej bazy wojskowej. Nikt ich nie zatrzymuje. Kto zatrzymałby Johnny Deppa i Juliette Lewis? Nikt nie chce przyznać się, że widział ich razem. Czarne dziury medialnej popularności, anonimowość gwiazd ekranu, niewidzialność celebrytów.
Szukają przybysza z przestrzeni kosmicznej. Liczą na dotknięcie tajemnicy, ciemność, w której mogliby sie ukryć. Uciec przed popularnością. Szukają grozy i wrażeń, szukają potwierdzenia swoich paranoi. Mijają laboratoria i hangary. Schodzą na samo dno betonowego labiryntu, tajnej bazy wojskowej. Jednak w bunkrze, w celi nie znajdują wycieńczonego, torturowanego kosmity.
W celi przebywa jedynie zwykły anonimowy uchodźca, nielegalny imigrant. Prosty, zagubiony chłopak, który wierzy we wszystko, co mu się przydarza. Nie chce uciec razem z nimi. Woli zostać w więzieniu. Nawet nie wie, kim są, kim mogą być. W jego wodnistych, rozedrganych oczach odbija się ich zniekształcony świat. Ich twarze.
Wracają. Skonsternowani, nie patrzą na siebie, nie rozmawiają ze sobą. Milczenie. Ich twarze. Nocny wiatr. Noc nabijana gwiazdami. Czarny horyzont. Księżyc. Pustynia. Skały. Kaktusy. Kojoty. Wracają.
Kończą tę przygodę, tak jak zaczęli. Beznamiętnie. 

* * *

środa, 6 maja 2015

Splot słoneczny

Splot słoneczny

W nocy usłyszeliśmy szum. Żona wstała w ciemności i zaczęła sprawdzać sprzęty domowe, kaloryfer, komputer, przedłużacz. Szum jednak nie mijał. Wytężyliśmy słuch. Szum wciąż narastał w ciemności, zaraz tutaj, blisko ucha. Jednak nie mogliśmy zlokalizować źródła. Taki sam szum słyszę nieustannie w lewym uchu, które ogłuchło kilka lat temu. Mówią mi, że to jest szum krwi w moich żyłach.
Jednak tamtej nocy zrozumiałem. To jest szum, z jakim ulatuje nasza młodość; wszystkie minione chwile wolności. Wszystkie młodzieńcze marzenia. To jest szum czasu, fantazji i pragnień, ulatniających się przez liczne otwory w naszym ciele i życiu.
Ulatują podróże na wschód, włóczenie się po piaszczystych bezdrożach aż do zapomnienia własnego imienia, ulatują barwne, błyskotliwe i drapieżne komuny skłotersów, ulatuje nierealny widok z okna kamiennej wieży, ulatują rozkołysane cienie palm na Karaibach, rozgwieżdżone niebo ponad ośnieżonym szczytem podczas mroźnego zmierzchu. Ulatują wybory, odrzucenia i zagubienia, niemożliwe sny, popołudnia na zielonych wyżynach.
Ten szum przywołał do mnie niepokojącą myśl. Nabrałem wrażenia, że ktoś inny żyje moim prawdziwym życiem. Ja sam jestem zapomnianą odnogą rzeczywistości, ugrzęzłem w niespełnionym śnie. Znajduję się w jakimś rodzaju bezkrwistego, pozbawionego światła czyśćca. Moje prawdziwe życie dokonuje się gdzieś indziej, w alternatywnym wszechświecie, ktoś inny je ujeżdża, a ja pozostaje tutaj uśpiony jak w kokonie. Gdzieś indziej jest jakiś inny ja, który przeżywa to, o czym ja tylko śnię. To tamten podróżuje, pisze poczytne książki, bogaci się, ma wielu przyjaciół, wiele kochanek, tworzy wspaniałe dzieła sztuki, jest błyskotliwy, pomaga ludzkości, ratuje naturę, jest pełen pokory wobec innych. A ja jestem tylko zapasową kopią tamtego.
A może jest inaczej? Może tamten śni o mnie? Może śni o życiu utajonym, życiu pełnym subtelnych emocji, miłości i duchowych uniesień? Może myśli o wolności egzystencjalnej, opartej na rezygnacji, harmonii i zrozumieniu? Może marzy o dziecku i wspaniałej żonie? Może chce mieć swoją małą enklawę na którymś piętrze zabiedzonego bloku mieszkalnego, małe mieszkanie, które mógłby dzielić z dwoma kotami, ukochaną żoną i dzieckiem? Może tamten wysysa moją skromną radość, entuzjazm słonecznych poranków, jogę podróży autobusowych, spokój mojego domu, ciepło moich bliskich? Może kradnie zadowolenie z delikatnych drobiazgów?
Ten ruch do przodu jest ruchem do tyłu. A może ruch do tyłu odbywa się w obrębie ruchu do przodu? Chociaż kierunek ruchu jest nieważny. Nasze życie jest tak jałowe, że gdyby zmienić kierunek, nic by się nie zmieniło. Wstajemy czy kładziemy się, jedziemy tam czy z powrotem, wkładamy czy wyjmujemy, efekt jest ten sam. Starość czy młodość, odwrotność tego samego bezcelowego ruchu, wokół tchawicy pustki.
Wciąż słychać ten biały szum.

Słoneczny promień między mną a niebem. Leżę w swoim łóżku, a pierwsze promienie słońca napływają do moich oczu. Daleko znad dachów, ze wschodu, tam, gdzie zbiegają się linie perspektywy. Promień słońca trafia prosto w mój splot słoneczny.
Wyśniłem siebie, wybrałem sobie ten dzień spośród skłębionego splotu zdarzeń i wrażeń, w których obracałem się jak w ciężkiej, pofałdowanej chmurze. Nastał konkretny dzień, mam określone imię, przede mną jasny cel, pojawiają się realne obawy, wyraźne pragnienia i oczekiwania. Uniwersalne ubrania, komunikacja masowa, paczkowana żywność, rytmiczne sploty rzeczy. Wszyscy podążamy tam, gdzie już byliśmy.
A po kilkunastu minutach już chcemy wrócić. Tam wcale nie ma tego, czego oczekiwaliśmy. Poza tym jest znacznie drożej, niż myśleliśmy, a większość atrakcji pozostaje niedostępna. Koła poruszają się znacznie ciężej, niż się spodziewaliśmy. Tarcie i opór szorstkich powierzchni sprawia nam coraz więcej trudności. Nic już nie jest proste. Wracajmy. Ale nie możemy wrócić przed upływem terminu.
Siedzę więc do wyznaczonej pory, choć nikt mnie nie nadzoruje. Czuję się jak zaklęty bohater archaicznej baśni. Czasem cały budynek wygląda jak wymarły. A świat wokół całkowicie przestaje istnieć. Kiedy wyjdę na korytarz, po dwóch stronach znajduje się dwoje drzwi do dwóch pokojów, za nimi siedzą dwie czarownice, wzbraniając wstępu dalej. Korytarz prowadzi do skarbca albo magazynu, do którego wcale nie chcę wchodzić ani nawet zaglądać. Czasem więc wcale nie wyglądam ze swojego pokoju.
Ale do tego dołu trafiają promienie światła. Trafiają prosto w mój splot słoneczny, padają na moje palce. Przyglądam im się w jaskrawym świetle, jakby ktoś przewiązał je białą wstęgą. Oddalają się ode mnie, moja głowa pozostaje w cieniu, moje palce żyją własnym życiem w jasnym świetle. Tworzę wirtualne widma, organizuję chwilowe systemy, informuję i archiwizuję, spisuję i numeruję.
W kręgu nade mną zbierają się ołowiane sylwetki autorytetów o usztywnionych karkach. Spoglądają na mnie, potem zerkają na siebie. Mówią półsłówkami. Kontrolują mnie, choć wydają się nawet mnie nie zauważać. Nieznacznie obracając głowami, grają ze sobą w dziwną grę niedomówień i pozorów.
Ten pośledni pracownik wciąż tu jest, choć już prawie o nim zapomnieli. Muszą znaleźć dla niego jakieś zajęcie, żeby wykazać wzrost w sprawozdaniach. Choć wiedzą, że utknął tutaj, w tym płytkim dole, który szybko wzbiera wodą gruntową. A on, niespełniony wizjoner, próbuje wybrać tę wodę śmiesznym, złożonym na troje, prostokątnym kartonikiem. Czasem żal na niego patrzeć.
Pod koniec dnia zapada cisza. Wraz z nią spływa tutaj promień słońca cienki jak włos, który wciąż jednak przynosi wytchnienie.
Wieczorem jestem znów wypełniony marzeniami i snami. Tamten teraz zapewne budzi się, promień trafia w jego splot słoneczny.
Kładę się w ciemności i znowu słychać ten szum. Biały szum życia.

* * *

sobota, 2 maja 2015

Rozmyta tożsamość, wyrazista różnica

Rozmyta tożsamość, wyrazista różnica

Od zawsze miałem problem z identyfikacją. Przed oczami staje mi długi, dziwaczny korowód. Te wszystkie grupy społeczne, z którymi dotąd nie mogłem się zidentyfikować ani utożsamić. Wszystkie towarzystwa, na marginesie których pozostawałem; dryfowałem na ich orbicie, ledwo zauważalny, jak ciemna gwiazda albo zdewastowany satelita. Całymi wieczorami mogę kroczyć wzdłuż tych niewyraźnych szeregów, zaczynając od końca retrospekcję, w głąb swojego życia. Najpierw moja praca, towarzystwo krytyków i historyków sztuki, samozwańczy naukowcy, którzy zamknięci w kole swoich zainteresowań, nie dostrzegają innego świata. Oddalają się coraz bardziej, izolują się i zamykają w swoich wieżach z kości słoniowej, sycąc się swoją alienacją, odpadają w coraz bardziej odległe rejony abstrakcji. Ale ktoś musi wykonywać za nich brudną robotę.
Po drugiej stronie są ojcowie. Nie mogłem zidentyfikować się z facetami, którzy przychodzili na szkołę rodzenia, pewni siebie, dumni ze swojego ojcostwa, troskliwi, zapobiegliwi, pragmatyczni i sprytni. Nie mieszczę się w ich życiowej zaradności. Stoję z boku i patrzę, zdezorientowany. Przechodzą obok mnie opowiadając, co im udało się załatwić, jakie teraz mają problemy, jakie mają plany dla swoich dzieci i rodziny, jaką nową pracę podjęli, ile teraz zarabiają, jaki samochód sobie kupili.
Tym bardziej teraz nie potrafię zidentyfikować się z awangardowymi artystami, choć przesiadywałem w ich piwnicach, na strychach i w prywatnych galeriach. Różnię się od nich, nie jestem taki, jak oni, błyskotliwi, nieprzeciętni, nieprzewidywalni, bezkompromisowi, wyzwoleni, oryginalni. Roziskrzeni talentem i wdziękiem. Dalej działacze społeczni, choć tyle razy chodziłem na pikiety i manifestacje, gdzie zawsze stałem trochę z boku, patrząc, jak oni trzymają transparenty i wykrzykują hasła, walczą o słuszne sprawy, szlachetni, dumni i solidarni.
W całym swoim życiu od kogoś się odróżniałem, do czegoś nie pasowałem, od czegoś odstawałem. Choć pozostawałem w cieniu, na marginesie, w tle zwartej grupy. Pisarze i poeci, filozofowie, anarchiści, performerzy, punkowcy, giganciarze i improwizujący muzycy. Okultyści, zwykle dzieci z zamożnych, mieszczańskich domów, poczciwi aroganci ubrani w skóry, demonizujący każdy swój ruch i mitologizujący każdy swój krok. Barwni podróżnicy, radykalni buddyści, promienni adepci jogi.
Z kim jeszcze się nie identyfikuję? Od kogo jeszcze się odróżniam? O proszę, choćby ten mężczyzna, który stoi na przystanku. Każda różnica czyni mój własny obraz wyrazistszym.

* * *