Wydział na peryferiach
Nasze
biuro ma siedzibę daleko od centrali firmy. Nasz oddział jest niewielki,
ponadto leży na uboczu metropolii. Czasem nie wiemy, czego dotyczą nowe
zarządzenia, czasem nazbyt długo czekamy na kluczowe decyzje. Struktura firmy
jest dość zamknięta, a w naszym oddziale pracuje niewiele osób. Wszyscy
nienawidzimy się nawzajem. Nie możemy na siebie patrzeć. Jesteśmy zbyt zależni
centrali, aby się usamodzielnić, ale również zbyt daleko od zarządu, aby nasza
działalność miała jakikolwiek wymierny rezultat. Pozostajemy wciąż w
zawieszeniu, krążymy na orbicie stacjonarnej. Chłód i stagnacja cechują nasze
życie.
Pracuję
w open space. Nie mam własnego
pokoju. Wielu współpracowników działa mi na nerwy. Nie mogę ich znieść.
Utrudniają moją pracę, niszczą mój dobry nastrój. Wciąż jednak starałem się
opanować emocje. Sprawa się skomplikowała, kiedy przyjęli nowego pracownika.
Okazał się lizusem, szybko stał się ulubieńcem całego personelu. Zagroził mojej
z dawna wypracowywanej pozycji.
Z
lizusem sprawa była prosta. Wyciągnąłem starą dobrą „Współczesną czarownicę” Shandona LaVeya. Z racji równouprawnienia,
łatwo przeniosłem zasady z kobiet na mężczyzn. Kilka moich magicznych zabiegów
i kolega szybko stał się nieatrakcyjny i został odtrącony przez resztę załogi.
Siedział ponury w kącie pokoju i zapadł na depresję. Jego skóra poszarzała, a
on sam zgarbił się. Jego czoło wyłysiało, a twarz nagle pokryta zmarszczkami, ujawniła
starość.
Musiałem
jakoś okiełznać swojego szefa. Po kilku tygodniach obserwacji już wiedziałem,
jak go pokonać. Sprawa była prosta. Przygotowałem odpowiedni sigil i klątwę.
Wkrótce usłyszałem plotki, że szef ma duże kłopoty w domu. Zmarniał i stracił
pewność siebie. Nie odgrywał się na nas. Przychodził raczej do oddziału, jak do
kryjówki, gdzie mógł przetrwać spokojnie osiem godzin. Miałem go w garści.
Pozostała
jedna osoba, która nie dawała mi spokoju. Młoda, ambitna i agresywna, zarzucała
nas wymyślonymi zadaniami. Karierowiczka irytowała mnie do granic
wytrzymałości. Wobec niej potrzebowałem silniejszej magii. Santa muerte wydawała się dość odpowiednia. Zapaliłem odpowiednią
świecę. Pewnego dnia przyszedłem do pracy i dowiedziałem się, że kobieta wypadła z
okna.
Teraz
siedzę sam w naszym oddziale z bandą nieudolnych zombie, żywiołaków i astrali.
Podporządkowałem ich sobie.
Życie
władcy marionetek jest takie nudne!
Czasem
mam ochotę zniszczyć centralę. Ale wtedy mój oddział straci sens bytu.
* *
*