13.08.2011, sobota
Pełnia księżyca. Lizbona wieczorem.
Wiele spojrzeń, punktów widzenia, odbić w lustrach albo w szybach (półokrągły pokój na rogu ulicy, klucząc trafiliśmy za drugim razem, w świetle jarzeniowych latarni pochyłe uliczki i wąska kamienica, wejście na klatkę schodową, na pierwszym piętrze recepcja, w niej jakby blady Hindus w białej wykrochmalonej koszuli, zjawa biurokratyczna, półokrągły pokój na rogu ulicy, ponad przystankiem i chodnikiem, z widokiem na kafejkę i dwie ulice, pojedynczy przechodnie: blada brunetka i czarny facet z dreadlockami, grupa młodzieży, facet w białej koszuli), wiele zakamarków historii. Moja głowa odbija się w oknie, które odbija się w lustrze, podwojone, ucięte odbicie głowy, a na niebie pełnia księżyca: wszędzie pojawia się jakieś echo, rezonans, rytm. Ktoś idzie ulicą? Czy ktoś skrada się za tobą w pokoju? Przyczajona tajemnica.
Przyjechaliśmy do Lizbony w nocy. Pełnia księżyca odbijała się od Tagu. Palmy, wiatr, chmury, zapach kotów, cyprysów i stęchlizny. Daje się wyczuć klimat tropikalnej dyktatury Salazara: mieszkamy obok posępnego, monotonnego Urzędu Policji: rzędy kwadratowych okien i biały kamień.
* * *
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz