19.08.2011
Ericeira - Lizbona
Ostatni rozświetlony poranek, ostatni spacer, ostatnia kawa, ostatnie spojrzenie na ocean i wracamy do Lizbony. Samochód oddajemy w południe – przed nami 18 godzin oczekiwania na samolot, włóczenia się po mieście, sycenia się atlantyckim klimatem, zabijania czasu. Nowe doświadczenie w podróży – tym razem mamy przemierzyć nie przestrzeń, ale czas. Snujemy się ulicami, zaglądamy do sklepów, przymierzamy ubrania, przesiadujemy w barach, na skwerach, przyglądamy się ludziom.
Gwar i ruch Lizbony, jej rozległość, gęstość i drobiazgowość rytmu są nieporównywalne z miastami Północy. Równe ulice Rossio z jej sklepikami, zawiła, arabska w klimacie Alfama, pełna zaułków, wąskich pasaży, schodów między kamienicami i kamiennych, malutkich placyków, wąziutkie, wieloboczne kamienice, warstwa po warstwie, jak drzewo czy mrowisko; kilka pięter w głąb ziemi – zasypany rzymski amfiteatr, ruiny, ogrodzenie wokół zachwaszczonej parceli… Miasta Południa – ogromne, rozległe, przeludnione, obfite, drobiazgowe – rano wzbudzają euforię swoim ruchem, prędkością, entuzjazmem i gwarem – a o zmierzchu tak samo łatwo powodują wyczerpanie i zmęczenie – wszystko zamienia się w swoje bolesne przeciwieństwo – hałas, tłok, anonimowość, zagubienie, apatia, alienacja. A wieczorem miasto znowu się zmienia, staje się zaciszne i przyjacielskie, jakby cię pocieszało.
Nadchodzi zmierzch – szukamy odosobnionych miejsc w Parku Narodowym, ale wciąż ktoś tamtędy przechodzi, głównie samotni mężczyźni. Zbieramy siły i wracamy do Bairro Alto, gwarnego i zatłoczonego w sobotni wieczór. Chmurny dzień zamienił się w pogodną noc, a my ostatni raz patrzymy na półksiężyc bielejący nad czerwonymi dachami, ostatni raz słuchamy tego szeleszcząco-obłego języka, ostatni raz oglądamy wystawy i innych turystów. A potem przez 6 godzin tropikalnej, wietrznej nocy koczujemy na lotnisku. Nocny wiatr targa palmami i nagania chmury, które nad ranem wzbierają czarną, ponurą ulewą. Lizbona płacze na nasz wyjazd.
* * *
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz