3. Na postoju
Natrafili na patrole już następnego
dnia. Znaleźli się na rogatkach wiodących z jednej prowincji do drugiej. Z
daleka majaczył duży, metalowy łuk rozpięty ponad drogą. Wzdłuż całej długości
widniał transparent z hasłem: „Jeden lud,
jedna wolność”. Pomiędzy pasami jezdni stały biało-żółte betonowe
strażnice, a z boku drogi budynek z przydymionymi szybami, urząd celny,
więzienie i zapewne sala tortur w jednym.
Kilka godzin siedzieli w żółtych,
wyschniętych krzakach przed przejazdem i czekali na okazję. Być może, gdyby
ktoś zgodził się ich zabrać, wtedy uniknęliby kontroli i schwytania. Ojciec
rzucał wciąż nowe pomysły, a Matka znajdowała argumenty przeciw. W końcu
zapadła Noc.
Z ciemności wyłonił się Indianin. Był
niski, zabiedzony i brudny, miał długie, tłuste włosy, nosił długą, kolorową
koszulę, zarzuconą na nagie ciało.
– Co ty tu robisz? – Ojciec
poderwał się na równe nogi.
– Byłem na polowaniu – odparł Indianin.
– A co tu mogłeś łowić? – dociekał
Ojciec.
– Światło gwiazd – Indianin wskazał
palcem w górę.
Nawet nie mrugnął okiem. Trudno
było stwierdzić, czy mówił poważnie, czy raczej żartował. Może po prostu
zbierał tam puste puszki.
- Jak się nazywasz? – spytał
czujnie Ojciec.
- Jésus Moses – Indian wyciągnął
rękę.
Z trudem zachowali powagę.
- Jestem Julio César – Ojciec
wyciągnął rękę do Indianina.
Po chwili wahania Jésus Moses
uścisnął dłoń.
- Może wiesz, jak dotrzeć do
najbliższego postoju autobusowego… – zaczął ostrożnie Ojciec.
- Zaprowadzę was – nieoczekiwanie
zgodził się Jésus Moses.
Indianin wyciągnął z niewielkiego
skórzanego woreczka jakąś jagodę, nadgniótł jeden koniec i umoczył ułamaną
gałązkę w ciemnym soku.
- To co namaluję wam teraz na
skórze sprawi, że staniecie się niewidzialni na pewien czas – powiedział ze
śmiertelną powagą.
Zebrali swoje rzeczy i ruszyli przez
nakrapiany cieniami lasek. Jésus Moses prowadził ich wąską i krętą indiańską
ścieżką. Niezwykłe rośliny, zwisające kłącza i splątane krzaki, a pomiędzy nimi
wiódł wąski przesmyk. Dziwne odgłosy. Dzieciak nie znał tego świata. Ale nie
bał się go.
W ten sposób Indianin doprowadził
ich okrężną drogą na postój autobusów, zwany tutaj espacio.
- Jesteśmy – powiedział Indianin,
kiedy zza drzew błysnęły światła i usłyszeli szum silników.
- Jak możemy ci się odwdzięczyć? –
Ojciec rozłożył ręce.
- A co wy mi możecie dać? –
Indianin rzucił im spojrzenie bez wyrazu. - Wracam do swoich.
Przebyli koleiny w rozjechanej
ziemi wokół zajazdu, stanęli w białym świetle jarzeniówek podwieszonych wzdłuż
długiego dachu, nad wysoką halą i miejscem postojowym. Otwarty hol prowadził do
baru i panaderii. Spod sufitu zwisało
kilka telewizorów, które miały zagłuszać muzykę z głośników.
Na uboczu postoju znajdował się rząd
niskich budynków, które mieściły bary, publiczne szalety, jakiś hotelik, sklep
z częściami samochodowymi i płynami lubricantes,
budkę z loterią, dawny sklep alkoholowy, nieczynny i zakratowany, wreszcie monstrualny
śmietnik. Na obrzeżu sterczały stoiska sprzedawców kiełbasy, juki, batatów,
bananów, melonów, avocado, na ladach słoiki z miodem i butelki z domowym winem,
tusze zwierzęce zwisały na sznurkach z belek, pośród kapeluszy, hamaków,
drewnianych zabawek.
Pasażerowie wysiadali z autobusów w
trakcie przerw w kursach i otępieni kręcili się po parkingu. Pomiędzy tłumem
biegał jakiś mężczyzna z szeroko rozwartymi oczami. Spocone czoło błyszczało
się w świetle jarzeniówek. Wszyscy byli przyzwyczajeni do takich scen, nikt nie
zwracał na to uwagi.
Obok, w poczekalni, kilkoro osób
siedziało na metalowych krzesłach. Oglądali serial przerywany fragmentami
przemówień Prezydenta. Niektórzy śmieli się, kiedy trzech komików, przebranych
za zniewieściałych fryzjerów, drwiło z fryzury jakiegoś nieudacznika. Potem
widzowie klaskali, kiedy pojawił się Prezydent, przemawiający podczas
uroczystego otwarcia przetwórni ropy naftowej, w kooperacji z inżynierami z
Chin. Hałas serialu i przemówień przekrzykiwała szczekaczka zapowiedzi
autobusów. Od hałasu trzeszczały szyby wyklejone czarną folią. Sala oświetlona
białym światłem jarzeniówek wyglądała jak scena teatru absurdu.
Tutaj ujrzeli nowy dzień, tutaj
zastała ich noc, a potem znowu następny dzień. Ojciec czuł się tutaj, jak w swoim żywiole. Co
chwila znikał na peronach. Pośród tych tłustych nuworyszy od razu rozkręcił jakieś
podejrzane interesy. Sprzedawał jednym to, co kupił u innych. Zbierał pieniądze
na loterię. „Im więcej się uzbiera, tym większa wygrana” mówił. Matka była
coraz bardziej wściekła. Siedzieli tam
już niemal dwie doby.
- Zabierajmy się stąd! – domagała
się Matka.
- Nie, poczekajmy jeszcze.
Uzbieramy na dalszą podróż – sprzeciwiał się Ojciec.
W jednym z barów na śniadanie dzieciak
zjadł coś, co od razu mu nie posmakowało. Ale nikomu się nie przyznał. Poczuł
się źle dopiero wiele godzin później. Strasznie rozbolał go żołądek. Zrobił się
zielony na twarzy i chwycił się za brzuch. To musiała być arepa z nieświeżą sałatką majonezową.
- Mamo, muszę do łazienki – wystękał.
Zrobił kupę, ale to nie pomogło.
Kołysał się, niemal osunął się na brudny asfalt.
- Léon się zatruł - stwierdziła w
końcu Matka. - Musimy znaleźć lekarza.
* * *