10. Zmierzch nad morzem
Jadąc wspólnie na jednym motocyklu dotarli w końcu nad morze. Od pewnego czasu krajobraz zapowiadał wybrzeże.
Wzdłuż drogi widzieli niskie, pastelowe domki pośród miękkich, piaszczystych
wydm, czuli ukłucia słonego wiatru, słyszeli wibrujące dźwięki steel bandu z oddali, a nad głowami rozpościerała
się gigantyczna błękitna soczewka bezchmurnego nieba.
Późnym popołudniem dotarli do nadmorskiej
miejscowości. Zostawili motor na klepisku otoczonym sznurem. Ruszyli ulicą
ciągnącą się pomiędzy dwoma murami z pustaków, które przesłaniały kolczaste,
brudne krzaki, wraki samochodów i zatarte polityczne murale. Szli zmęczeni i
milczący, niedawne wydarzenia ciążyły na nich nieznośnie. Każdy pogrążony był w
swoich myślach.
Z głowami zwieszonymi ku ziemi,
nieświadomie przekroczyli żółty znacznik końca drogi. Ledwie zauważyli, kiedy
wypłowiały, popękany asfalt zniknął pod brudnym piaskiem. Usłyszeli szum wiatru.
Unieśli głowy. Znaleźli się nad morzem. Zastali brudne, puste plaże i
zrujnowane, opuszczone domostwa, które niszczały powoli pod naporem wiatru i
wody. Kolorowe kostki, które rozpadały się pośród piasku. Palmy
spalone słońcem, odrapane ściany, domy z pustaków i blachy falistej, otoczone
niskimi murami. Bezdomne psy, potłuczone szkło, zwiędłe liście, deski, odór
moczu, kłujący, słony zapach morza.
– To koniec świata – powiedziała
Matka.
– Przeciwnie, to dopiero początek –
zaprzeczył Ojciec.
„Czy oni nigdy nie dorosną?” pomyślał Dzieciak.
Wzdłuż plaży ciągnęły się rzędy
opuszczonych, zrujnowanych domostw i posad. Pastelowe, odrapane elewacje,
zawalone stropy, wykafelkowane podłogi zasypane szkłem, resztkami ryb,
wyschniętym kałem. Zburzone ściany obnażały fragmenty dawnego życia, nieczytelne
albo niezrozumiałe napisy, stare reklamy, wulgarne graffiti, jakieś
enigmatyczne hasła i symbole. Ręcznie napisane sentencje – „Nie jest miarą zdrowia być dobrze przystosowanym do chorego
społeczeństwa. Krishnamurti”; „Piękno
rzeczy śmiertelnych mija, lecz nie piękno sztuki. Da Vinci” – wyglądały
absurdalnie w tym otoczeniu.
W
kącie jednej z ruin kryły się trzy postacie. Dwie małe dziewczynki i jedna
starsza kobieta okrywały się podartym śpiworem. Patrzyły na nich z wrogością przemieszaną
z lękiem.
Drewniany płot, dalej niski mur
pokryty tłuczonym szkłem, za nim reflektor i wieża strażnicza. Kraby na piasku,
ryby wyrzucone na brzeg. Niebo nad nimi ciemniało w ciężkich barwach granatu,
różu, oranżu. Zapadał zmierzch.
Szli dalej wzdłuż brzegu morza.
Koniec
Koniec
* * *
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz