6. „Serpientes y Estrellas”
Od kilku dni rodzice byli skłóceni.
Praktycznie nie rozmawiali ze sobą, a jeśli już, to z sarkazmem wymieniali
złośliwości. Czasem pomagali sobie, w milczeniu i odruchowo, jak dwie ręce tego
samego ciała. Pod wieczór chwytała ich tkliwość albo namiętność. Przytulali się
do siebie, obejmowali się, albo szli na ubocze, aby się kochać. Dzieciak i tak
wiedział, co robili, ale udawał, że niczego nie widzi.
Zmierzali wciąż dalej w stronę
morza, aż trafili do niewielkiej miejscowości na skrzyżowaniu dróg. Cała osada
obejmowała kilka domów, dwa sklepy, pastelową kapliczkę z Matką Boską, wreszcie
knajpkę, która była jednocześnie pocztą, urzędem i salą zebrań.
Zatrzymali się w tej mieścinie na
kilka dni. W zasadzie utknęli tam. Matka miała tam jakąś ciotkę. Jednak ciotka
umarła kilka lat temu i spoczywała na tutejszym niewielkim cmentarzu pod
białym, popękanym katafalkiem. Pozostało jedynie kilku dalszych krewnych
ciotki. Jeden z nich zgodził się przyjąć ich u siebie. Oczyścili niewielki
schowek ze starego żelastwa, wstawili ramę łóżka, stary materac i powiesili
hamak.
Nawet nie musieli się ukrywać.
Tutejszy komendant miał dziwną metodę sprawowania porządku. Zapisywał liczbę
obywateli, każdego przyjeżdżającego i odjeżdżającego. Bynajmniej nie wysyłał
tych informacji do stolicy, zapewne z lenistwa i atawistycznej niechęci do
biurokracji. Jeśli tylko nowoprzybyły wykazał jakiś rozsądny powód przybycia,
komendant natychmiast tracił nim zainteresowanie. Jeśli ponadto był krewnym
mieszkańca, przestał być zauważany. Na tym kończył się nadzór władz. Komendant
zachowywał się, jak dobry, choć surowy patron. Witał się ze wszystkimi
obywatelami, zadowalał się uwielbieniem matron i swoim zdjęciem na bilboardzie
przy wjeździe do miasteczka. Rządy komendanta sprowadzały się do kilku prostych
zasad. Mieszkańcy mieli siedzieć cicho, modlić się i oglądać wieczorne
wiadomości w telewizji. Poza tym mogli robić, co chcieli w zaciszu swoich
skromnych domostw. Mogli się zdradzać, kraść, dawać fałszywe świadectwo,
oczerniać swoich sąsiadów, bić swoje żony i dzieci. Byle tylko zostawili
rządzenie mieściną oraz intratne interesy w rękach komendanta i jego świty.
Wbrew pozorom w tak małej miejscowości
łatwo przyszło się schować. Ludzie byli tak zajęci swoimi sprawami, że nie
zwracali uwagi na przyjezdnych. Ktoś ukradł komuś kurę, ktoś rozbił komuś
samochód, ktoś podkradał komuś sygnał kablówki, takie banalne sprawy zajmowały
dni leniwego życia wspólnoty.
Komendant utrzymywał porządek
dzięki układom z gangiem podstarzałych facetów na północno-amerykańskich motocyklach. Co
jakiś czas do miasteczka zajeżdżała grupa mężczyzn, którzy całymi tygodniami
wypasali stada krów na okolicznych równinach. Zostawiali swoje motory na
piaszczystym parkingu, po czym w pełnym rynsztunku, w czarnych skórach, w
kowbojskich kapeluszach, bejsbolówkach, ze strzelbami i pistoletami, przechadzali
się główną ulicą lub siadywali w cieniu na skwerze. Mężczyźni zbierali się w
dawnej restauracji, w której teraz sprzedawano tylko piwo i oglądali telewizję,
zwykle mecze bejsbolu. Ojciec zaczął do nich zaglądać. Wykorzystując swoje
zdolności, po kilku szklaneczkach zaprzyjaźnił się z nimi. Szybko dowiedział
się, że niedaleko znajdowało się małe lotnisko dla kilku prywatnych firm
lotniczych zajmujących się przewozem osób i nawożeniem pól uprawnych. Wtedy w
jego głowie powstał nowy plan. Może z gangiem motocyklistów zdołałby napaść na
lotnisko i ukraść jeden mały samolot, którym mogliby dolecieć nad morze?
Pewnego dnia Matka z Dzieckiem
obudzili się sami. Ojca nie było. Krótko przed świtem wyjechał ze swoimi nowymi
przyjaciółmi, z gangiem „Serpientes y Estrellas”. Na kawałku papieru zostawił krótki
i niejasny liścik. Żegnał się, ale nie na zawsze. Miał pomysł, o którym nie
mógł nic powiedzieć. Wróci, kiedy osiągnie to, co zamierzał. Wtedy wszyscy będą
szczęśliwi. Niech się nie martwią.
* * *
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz