sobota, 9 stycznia 2016

6. „Serpientes y Estrellas”



6. „Serpientes y Estrellas”

Od kilku dni rodzice byli skłóceni. Praktycznie nie rozmawiali ze sobą, a jeśli już, to z sarkazmem wymieniali złośliwości. Czasem pomagali sobie, w milczeniu i odruchowo, jak dwie ręce tego samego ciała. Pod wieczór chwytała ich tkliwość albo namiętność. Przytulali się do siebie, obejmowali się, albo szli na ubocze, aby się kochać. Dzieciak i tak wiedział, co robili, ale udawał, że niczego nie widzi.
Zmierzali wciąż dalej w stronę morza, aż trafili do niewielkiej miejscowości na skrzyżowaniu dróg. Cała osada obejmowała kilka domów, dwa sklepy, pastelową kapliczkę z Matką Boską, wreszcie knajpkę, która była jednocześnie pocztą, urzędem i salą zebrań.
Zatrzymali się w tej mieścinie na kilka dni. W zasadzie utknęli tam. Matka miała tam jakąś ciotkę. Jednak ciotka umarła kilka lat temu i spoczywała na tutejszym niewielkim cmentarzu pod białym, popękanym katafalkiem. Pozostało jedynie kilku dalszych krewnych ciotki. Jeden z nich zgodził się przyjąć ich u siebie. Oczyścili niewielki schowek ze starego żelastwa, wstawili ramę łóżka, stary materac i powiesili hamak.
Nawet nie musieli się ukrywać. Tutejszy komendant miał dziwną metodę sprawowania porządku. Zapisywał liczbę obywateli, każdego przyjeżdżającego i odjeżdżającego. Bynajmniej nie wysyłał tych informacji do stolicy, zapewne z lenistwa i atawistycznej niechęci do biurokracji. Jeśli tylko nowoprzybyły wykazał jakiś rozsądny powód przybycia, komendant natychmiast tracił nim zainteresowanie. Jeśli ponadto był krewnym mieszkańca, przestał być zauważany. Na tym kończył się nadzór władz. Komendant zachowywał się, jak dobry, choć surowy patron. Witał się ze wszystkimi obywatelami, zadowalał się uwielbieniem matron i swoim zdjęciem na bilboardzie przy wjeździe do miasteczka. Rządy komendanta sprowadzały się do kilku prostych zasad. Mieszkańcy mieli siedzieć cicho, modlić się i oglądać wieczorne wiadomości w telewizji. Poza tym mogli robić, co chcieli w zaciszu swoich skromnych domostw. Mogli się zdradzać, kraść, dawać fałszywe świadectwo, oczerniać swoich sąsiadów, bić swoje żony i dzieci. Byle tylko zostawili rządzenie mieściną oraz intratne interesy w rękach komendanta i jego świty. 
Wbrew pozorom w tak małej miejscowości łatwo przyszło się schować. Ludzie byli tak zajęci swoimi sprawami, że nie zwracali uwagi na przyjezdnych. Ktoś ukradł komuś kurę, ktoś rozbił komuś samochód, ktoś podkradał komuś sygnał kablówki, takie banalne sprawy zajmowały dni leniwego życia wspólnoty.
Komendant utrzymywał porządek dzięki układom z gangiem podstarzałych facetów na północno-amerykańskich motocyklach. Co jakiś czas do miasteczka zajeżdżała grupa mężczyzn, którzy całymi tygodniami wypasali stada krów na okolicznych równinach. Zostawiali swoje motory na piaszczystym parkingu, po czym w pełnym rynsztunku, w czarnych skórach, w kowbojskich kapeluszach, bejsbolówkach, ze strzelbami i pistoletami, przechadzali się główną ulicą lub siadywali w cieniu na skwerze. Mężczyźni zbierali się w dawnej restauracji, w której teraz sprzedawano tylko piwo i oglądali telewizję, zwykle mecze bejsbolu. Ojciec zaczął do nich zaglądać. Wykorzystując swoje zdolności, po kilku szklaneczkach zaprzyjaźnił się z nimi. Szybko dowiedział się, że niedaleko znajdowało się małe lotnisko dla kilku prywatnych firm lotniczych zajmujących się przewozem osób i nawożeniem pól uprawnych. Wtedy w jego głowie powstał nowy plan. Może z gangiem motocyklistów zdołałby napaść na lotnisko i ukraść jeden mały samolot, którym mogliby dolecieć nad morze?
Pewnego dnia Matka z Dzieckiem obudzili się sami. Ojca nie było. Krótko przed świtem wyjechał ze swoimi nowymi przyjaciółmi, z gangiem „Serpientes y Estrellas”. Na kawałku papieru zostawił krótki i niejasny liścik. Żegnał się, ale nie na zawsze. Miał pomysł, o którym nie mógł nic powiedzieć. Wróci, kiedy osiągnie to, co zamierzał. Wtedy wszyscy będą szczęśliwi. Niech się nie martwią.

* * *

Brak komentarzy: