2. Droga nad morze
Kiedy przetarli oczy i zjedli
śniadanie, nabrali sił na dalszą podróż. Wydawało się, jakby poranek przyniósł
ze sobą początek nowego świata. Natura odzyskała panowanie nad Ziemią, a ludzie
zamknęli się w gettach nędzy i bogactwa, w zapadających się do wewnątrz, rozjątrzonych,
gwarnych miastach. Niewiadomej rasy i nacji, mali, grubi ludzie o śniadej
karnacji, w barwnych ubraniach, obficie umalowani i dziwacznie uczesani,
chodzili po zaśmieconych ulicach i mieszkali w rozpadających się betonowych blokach.
Ogłupiani durnymi, złośliwymi programami telewizyjnymi, mówili ubogim,
niedbałym językiem. Pomiędzy miastami rozciągały się drogi, pulsujące żyły pasożytniczego
organizmu, który wczepił się w Ziemię.
Zakurzona droga, zbielały asfalt,
znaki drogowe z dziurami po kulach. Żółte ostrzegawcze linie, białe
drogowskazy, nieczytelne, rozjechane napisy na jezdni. Śmieci na poboczu, puste
butelki, porozbijane skrzynki, tekturowe pudła, plastykowe siatki, zgniłe
owoce. Przydrożny stragan zbity z desek i kijów, na nim powieszone na sznurkach
butelki z oliwą, miodem i winem, suszone kiełbasy, kiście bananów, w skrzyniach
leżały melony, arbuzy, bataty, juka.
Drogą szło dwoje ludzi z małym
dzieckiem. Ich czyste, kolorowe ubrania już zdążyły pokryć się kurzem drogi. W
walizce ułamało się kółko, trzeba było przykleić je plastrem, w plecaku dziecka
popsuł się suwak, więc teraz spinali go agrafką. Skąd szli? Z wielkiego miasta.
Sprzedali swoje mieszkanie i uciekli, kiedy zabrakło wody i zaczęły się
zamieszki w slumsach i na głównych alejach. Już wcześniej skończyło się paliwo
i świeża żywność. Wystarczyły trzy dni przerwy w dostawach prądu, aby miasto zaczęło
popadać w ruinę, jak wielki, rozjątrzony wrzód. Ludzie koczowali na ulicach, we
wszechobecnym smrodzie rozkładu i fekaliów, rabowano opuszczone domy, całe dzielnice
zostały zajęte przez gangi, noce rozświetlone pożarami. Spakowali się i
uciekli. Dokąd szli? Nad morze. Chcieli wsiąść na statek, a w zasadzie
niewielką , prywatną łódź motorową. Czemu na statek, a nie na samolot? Matka z
Dzieckiem nie wiedzieli. To był jeden ze sprytnych planów Ojca.
Co napotykali na swej drodze? Stragany
ulicznych sprzedawców. Konwoje nomadów we wszelkiego rodzaju pojazdach
mechanicznych. Kolumny wojska zmierzały w nieznanych kierunkach, wypełniając
tajne misje. Patrole na motorach, w jasnozielonym mundurach i w czarnych
kaskach, z karabinami opartymi o udo, zwykle po dwóch żołnierzy na jednym
motorze. Półciężarówki z jedzeniem, na bagażnikach piętrzyły się arbuzy,
melony, bataty, ananasy przykryte powiewającymi płachtami brezentu. Stare,
odrapane taksówki, czasem miały powiązane sznurkiem i ręcznie klepane
karoserie, obłażące z farby i zardzewiałe, za to z nowymi kołami i osiami. W
środku siedziało po pięć, czasem osiem osób. Nowe, luksusowe samochody z
przyciemnianymi szybami i napędem na cztery koła. Obłe, błyszczące pojazdy, jadąc
wydobywały z siebie paraliżujący hałas muzyki tanecznej. Dzieciak zawsze kulił
się, kiedy przejeżdżały obok nich, przerażony bardziej niż wtedy, kiedy mijały
ich oddziały wojskowe. Dwupiętrowe autobusy z zasłoniętymi oknami. Dzieciak współczuł
ich pasażerom, choć to jego rodzina była w gorszej sytuacji. Dzikie zwierzęta, zagłodzone
i sparszywiałe, brudne kondory, wyliniałe oposy i wilki, które żerowały na
stertach śmieci zalegających na poboczach drogi.
Co czuli i słyszeli? Słodkawy
zapach benzyny. Klaksony. Hałas wysokooktanowych silników i muzyki odtwarzanej
na pełen regulator. Piekące ciepło popołudniowego słońca.
Co jedli po drodze? Placki
kukurydziane zwane arepas, przecięte
i wypchane nadzieniem: kurczakiem, mielonym mięsem albo białym serem, sałatką z
ośmiornicy albo z tuńczyka, jajkami z majonezem. Albo smażone pierogi czyli empanadas, z szynką i serem, albo z
kurczakiem czy mielonym mięsem. Czasem pieczonego kurczaka z gotowaną juką.
Albo wielki talerz pokrojonej wołowiny z grilla, pikantnej kiełbasy i kaszanki,
z żółtymi plastrami pieczonego batata i szatkowanymi warzywami ze śmietaną.
Na swojej drodze spotykali psy. Psy
bezdomne były przyjacielskie i łagodne. Psy łańcuchowe ujadały i rzucały się na
nich, powstrzymywane jedynie przez swoich panów, uzbrojonych strażników
prywatnych posesji.
Przez taki świat podróżowali
Ojciec, Matka i Dziecko. Ku morzu, które mogło zabrać ich dalej w świat. A może
utopić w swoich odmętach?
Nad ich głowami zapadał zmierzch.
* * *
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz