wtorek, 5 stycznia 2016

2. Droga nad morze


2. Droga nad morze

Kiedy przetarli oczy i zjedli śniadanie, nabrali sił na dalszą podróż. Wydawało się, jakby poranek przyniósł ze sobą początek nowego świata. Natura odzyskała panowanie nad Ziemią, a ludzie zamknęli się w gettach nędzy i bogactwa, w zapadających się do wewnątrz, rozjątrzonych, gwarnych miastach. Niewiadomej rasy i nacji, mali, grubi ludzie o śniadej karnacji, w barwnych ubraniach, obficie umalowani i dziwacznie uczesani, chodzili po zaśmieconych ulicach i mieszkali w rozpadających się betonowych blokach. Ogłupiani durnymi, złośliwymi programami telewizyjnymi, mówili ubogim, niedbałym językiem. Pomiędzy miastami rozciągały się drogi, pulsujące żyły pasożytniczego organizmu, który wczepił się w Ziemię.
Zakurzona droga, zbielały asfalt, znaki drogowe z dziurami po kulach. Żółte ostrzegawcze linie, białe drogowskazy, nieczytelne, rozjechane napisy na jezdni. Śmieci na poboczu, puste butelki, porozbijane skrzynki, tekturowe pudła, plastykowe siatki, zgniłe owoce. Przydrożny stragan zbity z desek i kijów, na nim powieszone na sznurkach butelki z oliwą, miodem i winem, suszone kiełbasy, kiście bananów, w skrzyniach leżały melony, arbuzy, bataty, juka.
Drogą szło dwoje ludzi z małym dzieckiem. Ich czyste, kolorowe ubrania już zdążyły pokryć się kurzem drogi. W walizce ułamało się kółko, trzeba było przykleić je plastrem, w plecaku dziecka popsuł się suwak, więc teraz spinali go agrafką. Skąd szli? Z wielkiego miasta. Sprzedali swoje mieszkanie i uciekli, kiedy zabrakło wody i zaczęły się zamieszki w slumsach i na głównych alejach. Już wcześniej skończyło się paliwo i świeża żywność. Wystarczyły trzy dni przerwy w dostawach prądu, aby miasto zaczęło popadać w ruinę, jak wielki, rozjątrzony wrzód. Ludzie koczowali na ulicach, we wszechobecnym smrodzie rozkładu i fekaliów, rabowano opuszczone domy, całe dzielnice zostały zajęte przez gangi, noce rozświetlone pożarami. Spakowali się i uciekli. Dokąd szli? Nad morze. Chcieli wsiąść na statek, a w zasadzie niewielką , prywatną łódź motorową. Czemu na statek, a nie na samolot? Matka z Dzieckiem nie wiedzieli. To był jeden ze sprytnych planów Ojca.
Co napotykali na swej drodze? Stragany ulicznych sprzedawców. Konwoje nomadów we wszelkiego rodzaju pojazdach mechanicznych. Kolumny wojska zmierzały w nieznanych kierunkach, wypełniając tajne misje. Patrole na motorach, w jasnozielonym mundurach i w czarnych kaskach, z karabinami opartymi o udo, zwykle po dwóch żołnierzy na jednym motorze. Półciężarówki z jedzeniem, na bagażnikach piętrzyły się arbuzy, melony, bataty, ananasy przykryte powiewającymi płachtami brezentu. Stare, odrapane taksówki, czasem miały powiązane sznurkiem i ręcznie klepane karoserie, obłażące z farby i zardzewiałe, za to z nowymi kołami i osiami. W środku siedziało po pięć, czasem osiem osób. Nowe, luksusowe samochody z przyciemnianymi szybami i napędem na cztery koła. Obłe, błyszczące pojazdy, jadąc wydobywały z siebie paraliżujący hałas muzyki tanecznej. Dzieciak zawsze kulił się, kiedy przejeżdżały obok nich, przerażony bardziej niż wtedy, kiedy mijały ich oddziały wojskowe. Dwupiętrowe autobusy z zasłoniętymi oknami. Dzieciak współczuł ich pasażerom, choć to jego rodzina była w gorszej sytuacji. Dzikie zwierzęta, zagłodzone i sparszywiałe, brudne kondory, wyliniałe oposy i wilki, które żerowały na stertach śmieci zalegających na poboczach drogi.
Co czuli i słyszeli? Słodkawy zapach benzyny. Klaksony. Hałas wysokooktanowych silników i muzyki odtwarzanej na pełen regulator. Piekące ciepło popołudniowego słońca.
Co jedli po drodze? Placki kukurydziane zwane arepas, przecięte i wypchane nadzieniem: kurczakiem, mielonym mięsem albo białym serem, sałatką z ośmiornicy albo z tuńczyka, jajkami z majonezem. Albo smażone pierogi czyli empanadas, z szynką i serem, albo z kurczakiem czy mielonym mięsem. Czasem pieczonego kurczaka z gotowaną juką. Albo wielki talerz pokrojonej wołowiny z grilla, pikantnej kiełbasy i kaszanki, z żółtymi plastrami pieczonego batata i szatkowanymi warzywami ze śmietaną.
Na swojej drodze spotykali psy. Psy bezdomne były przyjacielskie i łagodne. Psy łańcuchowe ujadały i rzucały się na nich, powstrzymywane jedynie przez swoich panów, uzbrojonych strażników prywatnych posesji.
Przez taki świat podróżowali Ojciec, Matka i Dziecko. Ku morzu, które mogło zabrać ich dalej w świat. A może utopić w swoich odmętach?
Nad ich głowami zapadał zmierzch.

* * *

Brak komentarzy: