poniedziałek, 4 stycznia 2016

Droga nad morze


DROGA NAD MORZE


1. Wyjście z miasta

Wyruszyli o świcie, taszcząc w walizkach i plecakach cały swój podręczny dobytek. Szli w niebieskawym świetle wstającego dnia, kiedy oczy jeszcze piekły i ćmiły od niewyśnionego snu. Z półmroku wyłaniały się grube kontury przedmiotów, które jeszcze nie przypomniały sobie swoich imion. Szary chodnik, uśpione samochody, wirniki klimatyzacji, kable instalacji elektrycznej, siatki ogrodzenia, nieotynkowany mur z łuszczącym się muralem. Mosiężna barierka, wysoki, żółty krawężnik, okrągły skwer i wyłysiały klomb, a pośrodku pomnik Simona Boliwara, który wydawał odwracać się od nich z pogardą.
Fauna miasta budziła się do życia, zaspana i ociężała, niechętnie zwracała na nich uwagę. Śmieciarze w brudnych kombinezonach, dostawcy jedzenia, zmęczeni i rozdrażnieni, bezdomni i żebracy z zamglonymi, czerwonymi oczami. Ospali sprzedawcy uliczni rozstawiali stragany, omijając ich z chłodną niechęcią. Wszechobecne, zabiedzone, chorowite psy grzebały w śmietnikach, albo drapały się i gryzły leżąc na chodnikach. Ptaki wydziobywały resztki ze stert worków na śmieci.
Avenida Libertador ciągnęła się bez końca. Szara, ponura ulica, jakby nieprzyjazna i obrażona, że ją porzucali. Łatwo opuścili własną dzielnicę, trudniej było przedzierać się przez główne arterie, na szczęście nie wpadli na żaden patrol. Minęło już południe, kiedy dotarli do wylotowej drogi z miasta. Gubili się na skrzyżowaniach, rondach i wiaduktach. Zmęczeni i zdenerwowani, pokrzykiwali na siebie, zanim przemierzyli niekończące się dzielnice nędzy. Lękliwie chowali się przed mijanymi pojazdami. Szli tak bez przerwy cały dzień. W końcu, już o zmierzchu, udało im się trafić na wiejską drogę. Zobaczyli gwiazdy na nocnym niebie. Dzieciak z ciekawością przyglądał się tym srebrnym, migoczącym światełkom na granatowej półkuli. Były takie niezwykłe! W mieście nigdy nie widział tak jasnych gwiazd. Dopiero teraz zobaczył w całej okazałości Krzyż Południa. Szczerze powiedziawszy, bardziej przypominał mu hamak, ale wiedział, że „Krzyż Południa” poważniej brzmi.
Wówczas mieli jeszcze pieniądze na pokój w posadzie. Wieczorem leżeli już w hamakach na patio, Ojciec w jednym, Dzieciak z Matką w drugim i wpatrzeni w nocne niebo rozmawiali o tym, co ich czekało. Ojciec, jak zwykle snuł swoje wizje wspaniałej przyszłości.
– Wyjedziemy stąd! Tutaj nie ma czego więcej szukać! – mówił w uniesieniu. – Musimy tylko dostać się do Europy. To teraz niemal dziewiczy ląd! Zupełnie niezbadany! Przed nami jest tysiąc możliwości! Ziemia i wolność! Tam zaczniemy nowe życie! Tam będziemy bogaci!
– I co, zostawimy tutaj wszystko? – Matka jak zwykle wciąż się martwiła. – A moja rodzina?
– Twoi bracia świetnie poradzą sobie bez ciebie. I zaopiekują się matką. Zresztą, będziesz mogła rozmawiać z nią przez telefon – pocieszał ją Ojciec.
Matka obruszyła się, Dzieciak wyraźnie poczuł jej irytację. Kłótnia wisiała w powietrzu. Jednak Ojciec też wiedział, co się święci i nauczony doświadczeniem, szybko zmienił temat.
– Przez lotniska nas nie przepuszczą. Mają nasze numery paszportów. Musimy dotrzeć do morza. Tam wsiądziemy na łódź. Słyszałem, że zbierają się po kilkoro i wypływają łodziami do statków cumujących niedaleko portu. A stamtąd… Europa! Mieszkanie, pieniądze, wolność!
– A jeśli nas sprzedadzą? – niepokoiła się Matka.
– Nie bój się – Ojciec ujął jej dłoń i spojrzał w oczy. – Zawrzemy układ. Nie zdradzą nas. Mam na to sposób.
Ojciec zawsze miał na wszystko sposób. Co czasem było ich przekleństwem. Także tym razem zapewne nie udał mu się jakiś nielegalny interes w mieście, bo nie mogli korzystać z autobusów i samolotów. Tyle domyślał się Dzieciak, bo cała sprawa nie była jasna, a rodzice rozmawiali o tym szeptem. Wiadomo było tylko, że policjanci i celnicy mieli zarejestrowane numery dowodów tożsamości całej rodziny. Mogli jeździć tylko autostopem albo taksówką. No i oczywiście musieli uważać na patrole. A patrole stały na drogach wjazdowych do miasta i na granicach pomiędzy prowincjami. Dlatego teraz Ojciec wolał porozmawiać o innych rzeczach.
– A wiecie, że w Europie wszyscy mówią różnymi językami? – zagaił Ojciec.
– To jak oni się dogadują?! – zdumiała się Matka.
– Mają jeden wspólny język. Angielski. Dzieci w szkole uczą się dwóch języków – wyjaśnił Ojciec.
– Ojej, to dużo nauki! – jęknął Dzieciak.
– A jak długo leci się do Europy? – zagadnęła Matka, jak zwykle praktyczna.
– Czternaście godzin – odparł Ojciec.
– Tyle, co autobus z Caracas do Meridy! – Dzieciak pochwalił się wiedzą.
– A jaką kawę piją, z mlekiem czy czarną? – spytała Matka unosząc głowę.
– Taką i taką – odparł Ojciec, a potem zwrócił się do dziecka - Ale najchętniej piją herbatę.
– A co to jest herbata? – Dzieciak ze zdziwienia otworzył buzię.
– Takie zioła z Chin – żartobliwie odrzekł Ojciec.
– Chiny! U nas jest dużo Chińczyków – Dzieciak klasnął w dłonie.
– A co oni tam jedzą? – Matka wciąż była nieufna.
– To co my. Kurczaki, wołowinę, ryż – uspokoił Ojciec.
– A jacy ludzie tam mieszkają? – zaciekawił się Dzieciak.
– Kompletnie biali. Mają jasne włosy i niebieskie oczy. Wyglądają jak oskubane kury – zażartował Ojciec.
Wszyscy troje zaczęli chichotać.
Jednak Matka w duchu martwiła się nieco pomysłem Ojca. Kiedyś w dzieciństwie oglądała album ze zdjęciami z Europy. Zapamiętała szerokie, przestronne i puste ulice miast, ogromne, ponure pałace i wielkie blokowiska. Rzędy równych, prostych domów, które sprawiały wrażenie martwych i opuszczonych. A oprócz tego mizerne drzewa i zachmurzone niebo. Słyszała, że w Europie przez pół roku trwa noc, że wszystko ma swojego właściciela i musisz chodzić wzdłuż linii wymalowanych na chodniku. Słyszała, że Europejczycy, bogaci i samotni, rozmawiają ze sobą tylko przez telefony albo za pośrednictwem specjalnej telewizji. Słyszała, że każdy, kto choćby spróbuje sprzedawać owoce na ulicy, trafia do więzienia. Przerażali ją ci ludzie, majętni i wykształceni, ale starzy, smutni i apatyczni. Słyszała wiele rzeczy i trochę się martwiła. Ale nie mówiła tego głośno, jak zawsze, kiedy naprawdę czymś się przejmowała. Nie chciała przestraszyć Dziecka i nie chciała kłócić się z Mężem, który denerwował się tym bardziej, im bardziej się mylił.
Zasypiali zmęczeni, każdy zaplątany w swoich myślach.

* * *

Brak komentarzy: