sobota, 2 kwietnia 2016

Spadając, łudząc się




Spadając, łudząc się
 
1.
Obudził mnie świst powietrza w uszach. I smagnięcia wiatru. Popychały mnie uporczywie do tyłu. Spróbowałem wstać na równe nogi. Zamiast tego wywinąłem kozła i zacząłem obracać się wokół siebie. Otworzyłem szeroko oczy. Wokół mnie było coś, jak nieskończone zwoje szarego filcu. Leciałem przez przestrzeń. Spadałem. Spadałem!
Obok mnie spadali inni. Wszyscy spadali. Lecieli w dół. Wszyscy… spadaliśmy.

Byłem w szoku. Nie wiem, ile czasu minęło. Cały czas spadaliśmy. Znajdowaliśmy się w stanie spadania, odkąd mogłem pamiętać. Lecieliśmy w dół, choć nie zawsze równolegle, nie zawsze pod tym samym kątem. Czasem kąt ruchu był tak dziwny, że wydawało się, jakby ktoś przelatywał koło mnie skośnie lub prostopadle z jednej czy z drugiej strony. W każdej chwili czyjś wypięty tyłek mógł walnąć mnie w policzek, albo czyjeś kolano mogło uderzyć mnie w łokieć czy w piersi.
Spadaliśmy w otchłań. Lecieliśmy w ciemności z góry na dół. W przestrzeni wokół nas panowała ciemność, ale my sami byliśmy otoczeni żółtawą, niewyraźną poświatą, jak migoczące światło popsutej żarówki.

Pęd powietrza szarpał moje dziwaczne ubranie. Miałem na sobie garnitur, pod nim białą bufiastą koszulę z falbanami i koronkowymi mankietami, przypominającą siedemnastowieczne stroje arystokracji, a na moich nogach widniały strażackie buty. Inni wokół mnie nosili równie nietypowe stroje. Spadałem wciąż w strumieniu światła, przypominającym promień reflektora. Najwyraźniej byłem przebrany do jakiejś roli, jak inni wokół mnie.

Trudno powiedzieć, jak długo spadaliśmy, bowiem nie było tu dnia ani nocy, nie czuliśmy głodu, zimna, ani zmęczenia. Jednak trwało to tak długo, aż wyrosły mi długie włosy i paznokcie. Trzeba było sobie jakoś uporządkować sobie życie podczas spadania. Niektórzy starali się stanąć prosto w pionie, jednak wówczas ciała nabierały prędkości i spadały jeszcze szybciej. Najwygodniej okazało się spoczywać lekko uniesionym, jakby kołysząc się w nieistniejącym hamaku.
I tak przelatywaliśmy obok siebie. Niektórzy chwytali się za ręce lub obejmowali ramionami i spadali połączeni. Widziałem grupę, która rozmawiała, próbując przekrzyczeć szum powietrza.

Znów uderzyłem ramieniem o czyjąś nogę. Zabolało. Wówczas zobaczyłem, jak ktoś wpadł na kogoś innego. Usłyszałem krzyki i trzask łamanych kości, zobaczyłem rozbryzgi krwi. Obydwa ciała wypadły ze swoich strumieni światła i wirując bezwładnie jak manekiny, uleciały w otaczającą nas ciemność. Przypadkowe ofiary.

Spadałem więc dalej sam i zadawałem sobie pytania. Dlaczego nie wszyscy spadaliśmy pionowo? Jakby gdzieś kiedyś wypuszczono nas wszystkich razem, ale od tego czasu każdy powietrzny tunel, każda trajektoria, wypaczyły się w stosunku do pierwotnego kierunku. A więc, czy mieliśmy gdzieś upaść, czy po prostu mieliśmy spadać przez całą wieczność? Jeśli tak, otchłanią była cała przestrzeń wokół nas, gdzie panowała ciemność, która rozpraszała jednostajne światło.
No tak, światło. Jasność nie wypływała z nas. Każdy z nas leciał we własnym strumieniu światła, które podążało za naszym ruchem. To dlatego wydawało się, że byliśmy otoczeni jasną poświatą. Podążaliśmy ku otchłani w strumieniach albo tunelach światła. Myślałem, że to akt łaski wobec nas, ale po czasie stwierdziłem, że światło rozjaśniało mrok tylko po to, aby łatwiej nas obserwować.

Jedyne, co można było zrobić, to oddać się przestrzeni, lecieć i przyglądać się, jak inni przelatywali obok ciebie, wyczyniając dziwaczne ruchy podczas spadania. Jak zachowywali się w obliczu otchłani, jak się szamotali, jakie postawy przyjmowali. Jak próbowali zachować spokój i równowagę.

Chciałem porozmawiać z kimś obok mnie. Mężczyzna w śmiesznej czapce kolejarskiej spadał inaczej niż ja, spoczywając na brzuchu, pchany przez pęd powietrza. Krzyknąłem do niego. Tamten zmrużył oczy, potrząsnął głową i nachylił się do mnie. Wtedy nagle z góry ktoś przeleciał między nami i butem uderzył go w bark. Facet zwinął się z bólu i zawirował, pod wpływem uderzenia zmienił trajektorię i odleciał z krzykiem, obracając się wokół własnej osi.

2.
Spadałem dalej, posępny i bezradny. Rozpamiętywałem niedawny wypadek. Wówczas postanowiłem chwycić się kogoś. To mógł być jedyny stały punkt oparcia. Może w ten sposób opóźnimy swój upadek?
Postanowiłem wybrać kogoś blisko mnie. Kto nie cofał wzroku? Kto spojrzy mi w oczy? Zobaczyłem dziewczynę w jasnoróżowym uniformie kelnerki albo sprzedawczyni w cukierni.

– Czemu oddychamy? Czemu nie czujemy głodu? – odezwałem się półgłosem, częściowo do siebie, częściowo do kobiety znajdującej się nieco za moim lewym ramieniem, z głową zwróconą ku mnie.
– To tylko złudzenie. Zamknęli nas wszystkich w jednym miejscu i coś nam podali. Albo trzymają nas podłączonych do zestawów wirtualnej rzeczywistości – mówiła szybko, z zaciętymi ustami. Jednak obejrzała się ciekawie w moją stronę.
Zaczęliśmy rozmawiać. Lecąc, obróciliśmy się ku sobie i omawialiśmy jej racjonalną hipotezę. Teraz spadaliśmy bokiem. Wiatr rozwiewał nam ubranie. Kobieta poprawiała swoją różową spódnicę.

Rozkołysaliśmy się oboje. Zamachaliśmy rękoma jak pływacy i zdołaliśmy zbliżyć się do siebie mimo pędu powietrza. Chwyciliśmy się mocno. Bliskość oddaliła wszechobecny szum. Poczułem jej zapach, gładką skórę w zagłębieniu szyi, delikatne kobiece ramiona i smukłe palce. Jej ciało zesztywniało w moim uścisku.
Utknęliśmy w swoich objęciach. Między nami rosło uczucie skrępowania. Jednak bliskość ciał zrobiła swoje. Doznałem erekcji, ocierając się o jej udo. Ogarnęło mnie zażenowanie i wstyd, ale nie potrafiłem walczyć ze swoją fizjologią.
Wówczas kobieta odchyliła głowę i odezwała się do mnie:
– No dobrze. I co dalej? – mówiąc to, odsunęła się nieco, mierząc mnie lodowatym spojrzeniem. – Nie oprzemy się sile instynktów. Będziemy się pieprzyć. Zapłodnisz mnie. Spuchnę. Wypadną mi zęby. Dziecko wyjdzie na świat, rozrywając moje krocze. Odleci tak daleko, na ile pozwoli naciągnięta pępowina. Wciąż jednak będzie zrośnięte z moimi trzewiami. Przegryziesz pępowinę, a wówczas ono siłą bezwładu odleci w kosmos. W tę otchłań. Mrugając niewidzącymi oczami i bezradnie szukając pokarmu. Tego chcesz? Tak ma być?
Mówiąc to, wyprężyła się, podciągnęła nogę i kolanem uderzyła mnie w splot słoneczny, a potem kopnęła piętą w podbrzusze. Błyskawicznie oderwaliśmy się od siebie. Znowu zakręciłem się i uderzyłem w kogoś, rozcinając sobie ucho. Kobieta w różowym uniformie odleciała wirując, po czym też wpadła na jakąś osobę, a z jej nosa popłynęła krew. Oddalaliśmy się coraz wolniej, w końcu dystans między nami przestał rosnąć.
Zaburzyliśmy tory spadających ciał. Inni ludzie wpadali na siebie, zwalniając lot. Zaczynali krążyć wokół siebie, zataczając coraz szersze kręgi. Obracali się wokół siebie na swoich orbitach.
Promienie światła pomieszały się, zmętniały, słabły. Świetlne strumienie traciły jaskrawość.
Wirowaliśmy wokół siebie z coraz większą siłą odśrodkową. Nie mogliśmy ani oddalić, ani zbliżyć się do siebie, bo dwie siły równoważyły się.
Krążyliśmy wokół siebie. Wyglądaliśmy jak groteskowe gwiazdozbiory i układy planetarne.

* * *