wtorek, 19 maja 2009

Gdziekolwiek bądź

Gdziekolwiek bądź

prolog


Byliśmy już bardziej rozkojarzeni, zapatrzeni w szary odblask na szybie
Nad aluminiowym parapetem – 11 pięter niżej zdołowany, mokry Wrocław;
I bardziej uniesieni, oderwani od teraźniejszości, choć połączeni na wskroś jej fal,
Nawet jeśli akurat wtedy o tym nie myśleliśmy;
Bardziej niż teraz, Drogi Czytelniku.

Byliśmy już bardziej zagubieni, nerwowi i milczący,
Jak te kilka postaci, tam na skwerze, które całe dnie wyczekują, przestępując z nogi na nogę;
Drugą połową jestestwa uniesieni ponad chmury, w lotne sfery, skąd widać całą plątaninę życia;
Bardziej niż teraz, Drogi Czytelniku.

A zdarzało się i tak, że byliśmy bardziej oddaleni niż teraz,
Bardziej przytłoczeni teraźniejszością, przysypani jej warstwami,
Być może współczulni, ale oderwani od siebie nawzajem;
Bardziej niż teraz, Drogi Czytelniku.

* * *

Surowiec woli

Surowiec woli
pasaże berlińskie


*

To tędy, słupy i druty, tryby kolejki, smoły czarnej żyły,
wzdłuż ceglanego brzucha węża nasypu kolejowego,
małe czarne, zakratowane oczka znienacka, a zaraz potem
przytulny jakiś plac pełen ludzi, u stóp ruin katedry.
Zgiełk ulicy. Ktoś wykłóca się z policjantem,
ktoś wysiada z samochodu i goni krzycząc na kogoś,
ale jedziemy dalej wśród neonów. Aż w barze Hindus się przypałętał,
i opowiada, opowiada, aż w końcu przyjdzie mi stwierdzić:
- Berlin to splątane ludzkie losy, nie monumentalizm historii czy architektury,
ale splecione, splątane i szarpane, przeciągane przez granice,
rwane i deptane, splątane ludzkie losy i przypadki.

Pod knajpianym parasolem, na ławkach upchnięta
wielonarodowa grupka ludzi: dwie Murzynki, szatyn z dreadlockami,
ktoś o śniadej twarzy, ktoś o bladej twarzy, siedzą wtuleni w siebie,
bo to już chłodny listopadowy wieczór.
Murzynka śpiewa po francusku szorstkim, hebanowym głosem,
facet w kapeluszu gra na gitarze, dwóch chłopaków się całuje,
splątane ludzkie losy, splątane ludzkie losy,
bo ten Hindus miał ojca Hindusa, ale matkę z Meksyku,
a tu, właśnie tu, posiadał kamienicę, ale wszystko stracił.
A bo to on jeden, splątane ludzkie losy, splątane ludzkie losy.


* *

Rano każdy bierze się w garść, w wilgotnym powietrzu,
w blasku świeżości, gdy w kuchni wciąż pachnie curry,
taki słodki, pikantny i kwaskowy zapach,
ludzie zbierają się i idą do pracy, do baru, na spotkanie.
Stopnie bliskości czasowników, zawiłości e-epistolografii,
zależności i uwarunkowania życia, i tak przez cały dzień.
Szorstkość starych murów i szorstkość sinawych twarzy,
Z czerwonymi plamami wokół nosów nad kołnierzami
szarych płaszczy, w filcowych kapeluszach, sprzedawcy na pchlim targu.

Wieczorem wkradamy się w szerokie aleje porzuconej utopii,
nad nami kaniony wielkich kamienic i fikuśnych socrealnych wieżyc.
Filuterny Berlin, czasem pachnie nie dość starym, brzydkim miastem,
a czasem, w rdzy i spreju i w oparach punkrocka jest całkiem sexy.
Idzie miasto, idzie jak burza. Daje radę, jak mówią Polacy.
W nocy ktoś dobija się do drzwi klatki naprzeciw,
wyciąga zawianego kolegę i pakuje do taksówki,
a potem ten sam ktoś, wąsy i kudły faliste, zmarszczki na gębie,
sam wejść z powrotem nie może. Pijane pasaże miejskiej nocy.


* * *

Majestatyczne opadanie liści, majestatyczna nostalgia sensacji sprzed lat,
majestatyczny schyłek cywilizacji, jego ślad w marmurze i pamięci.
Wiatr roztrząsa rude liście, targa nimi po ziemi, po trawnikach parku,
czas i światło ścielą niebieskie cienie na ścianach rezydencji w Poczdamie.
W tym płaskim, rozległym i poczerwieniałym parku, Ulka kasuje zdjęcia z karty pamięci.
Daleko na jeziorze płynie wolno duża, biało-zielona barka.

I drobiazgi, ulotne scenki, w tym surowym, wręcz oschłym świetle:
na tle poszarzałej mozaiki socrealnych obrazków przechadza się
szczęśliwa para Turków, w czarnych skórach na kwiecistych koszulach,
ona ciężarna, oboje niscy i pękaci, bujny zarost i lekkie uśmiechy,
wiek na oko koło czterdziestki; potem dwóch młodych Niemców na rowerach,
pokazali nam tylne, prawie tajemne wejście do parku Sans-Souci.
Wciąż krople w powietrzu, za rzadkie na deszcz, za duże na mgłę,
ludzie w płaszczach, w kurtkach kroczą tak przez niebieską godzinę zmierzchu,
czerwona lampa, zielona lampa, idzie miasto, idzie jak burza.
Tędy, tędy z powrotem, słupy i druty, tryby kolejki. Smoły żyły.


* * *

listopad 2008

Locus secretus

Locus secretus
czyli podręczny skarbczyk doświadczeń mistycznych

ballada kielecka

1.
To było tak, jak w jakimś zakręconym śnie,
W takim barwnym kwasowym śnie, który mógłbym wyśnić
Gdybym tylko był bardziej szczęśliwy na jawie.
Tak było tam. To było tam tak jak. Tam tak było,
Wszędzie w jamach te skarbniki ze złotymi zębami,
Świecącymi jak naftowe latarnie.

2.
Wieczór tonie w ciepłej mgle unoszącej się poziomymi pasmami,
Po sierpniowym deszczu, pośród soczystych drzew, czarnych smolistych pni,
W tej mgle odcień fioletu i oranżu – i nagle ta dziwaczna konstrukcja
Z metalu i cegieł, z kominów i sworzni,
W zagłębieniu kotliny. Wyłaniają się z rozkołysanej wyobraźni,
Niewielcy ludkowie dowożący małymi wagonikami żużel, rudę
W buchającą ogniem gardziel Wielkiego Pieca;
Blask bije wśród soczystych drzew i smolistych pni.

3.
Aż nagle teraz nadciąga dzień, nadjeżdża z gwizdkami konduktorów,
Biało-granatowe sylwetki wśród pary i porannego trzeszczenia kości,
Upiory z drugiej strony życia, upiory dnia, niesamowicie trzeźwe,
Na asfaltowym peronie załatwiają swoje służbowe sprawy.
A potem atrakcje turystyczne, zamknięte w międzyczasie
Zabytków historycznych, kamieni węgielnych i dóbr kultury,
Czyjeś życie ucięte wzdłuż krawędzi minionej epoki.
Zamek biskupów w Kielcach, cokolwiek osobliwy, z głęboką studnią wewnątrz,
Panie z obsługi, dzwoniąc kluczami, wskazują sekretne przejścia,
Aż otwiera się wyjście na astrologiczny ład ogrodu.

4.
Moje włosy opadają w kurz pod siedzeniem autobusu,
Moje wrażenia opadają i wsączają się w kurz podróżnych doświadczeń.
Tak samo osiada w pamięci popielaty osad wspomnień ze Starachowic,
Wielki Piec do odlewu stali uśpiony w samym sercu tego miasta,
Tłustym i zalesionym sercu, którego oko błyska właśnie gdzieś
Poprzez fałdy snu i tłuste smoliste pnie drzew,
Osiadając mgłą poniżej pierwszych pięter kostropatych bloków,
Które jak łysawe główki indyków wznoszą się po obu stronach kotliny,
Wokół nieobecnego, uśpionego, zarośniętego, zakopanego serca,
Zalanego płynnym żelazem i zastygłego.

5.
I teraz skrzypi i trzeszczy i buja całe to żelastwo,
Niosące karoserię, kierowcę, mnie, Ulę i całe stado innych pasażerów;
Przez wygniecione w krajobrazie koleiny dróg wlecze się autobus,
I wlecze się i zatrzymuje na każdym rogu wszystkich rynków po drodze,
A wszędzie rodziny odprowadzają swoje córy, które jadą do W-szawy,
I cały ten autobus kołysze się i wlecze pełen dziewcząt,
A my razem z nim, rozkołysani, możemy sobie losować,
Jak kiepscy bogowie, z obolałymi głowami, trochę skłóceni:
- Tej się uda, tej się nie uda, tej się uda, tej się nie uda...

6.
To kto tu jest w końcu opętany?
Ten, kto z uporem maniaka trzyma się niegościnnego skrawka ziemi?
Czy ten, kto zaślepiony drukowaną instrukcją przemierza nieznane sobie korytarze?
A może wszyscy, każdy przez innego demona?
Cóż, z braku lepszych rozwiązań: laissez faire.

* * *

marzec(?) 2008

poniedziałek, 11 maja 2009

Porwanie zawsze jest możliwe


Porwanie zawsze jest możliwe

romans szczeciński


Taki rodzaj strachu narasta jak nerwowe terkotanie pociągu na torach...

Pamiętaj, bądź uważny, wypatruj znaków i zawsze odwracaj się za siebie
Żeby ze wszystkich stron zapamiętać skrzyżowanie, które mijasz,
Ten nieczytelny znak, który przewrócony, został postawiony tu na nowo,
Potem zardzewiał na deszczu, znów upadł i znowu go postawili,
Nawet ten żółty kosz na śmieci z napisem Szczecin albo Iraklion,
Bądź uważny, śledź tropy, zapamiętuj znaki szczególne,
Mówię ci, bądź uważny! nie zagapiaj się, miej uważność i szacunek.
No bo co by było, co by się stało, gdyby ktoś cię kiedyś porwał?
Między te opuszczone stodoły i zakręcone szosy, z obtłuczonymi objazdami,
Gdzie środkiem czarnej drogi pomyka troje dzieciaków w kaloszach,
W obszarpanych leginsach i bluzach biegną prosto przez czarne błyszczące błoto?
Strzeż się, strzeż! Chociaż nieoczekiwanego i tak nie unikniesz,
Któregoś dnia i tak to się stanie. W najmniej spodziewanym momencie,
Zostaniesz porwany jak byle dzieciak milionera.
Staraj się być uważnym – choć i tak kiedyś cię porwą – nie zagapiaj się,
Ale i tak cię porwą, i zamkną w klatce z powolnego, lepkiego, kleistego czasu.

„Karola nie ma w domu talerzy bo dom talerzy bo dom talerzy jest zamknięty”

Cokolwiek może być znakiem, niewyraźny wrzut sprejem na popękanym tynku,
Czerwony znak jak symbol Saturna pieczętuje zimny wiatr, popołudnie na sinej ulicy,
Stare, duże rozciągnięte miasta – strzeż się ich, strzeż! – ich starych, długich, rozciągniętych ulic;
Zjawią się tutaj astro-naziści, porywacze w ultrafioletowych pomarańczowo-zielonych spodkach kosmicznych,
Wywiozą cię nad odległe strefy przemysłowe, przecinane owalami betonowych rozjazdów i wiaduktów,
Wywiozą cię piraci nad którąś z odnóg jakiejś rzeki, tak poplątanych, że już same nie wiedzą, która jest która,
I tylko ryby się w tym rozeznają, i z tego korzystają, ryby, czaple i kilku nawigatorów,
A trzciny plenią się i szumią aż po zaspany horyzont...
Tam daleko grube, złamane dzioby dźwigów portowych ustawiają się wokół statku,
Jak rybitwy, które zbierają się nad kawałkiem jakiejś zdechłej ryby.
Surowe żelazo, chlupocząca woda i świszczący wiatr,
Tam cię porwą i zamkną w kapsule powolnego kleistego czasu,
Wielonarodowe dzikusy w wyciągniętych bluzach z kapturami, w bojówkach i getrach
W tych swoich żywych kolorach, niebieskim, różowym, fioletowym,
Czarni faceci i rude laski, w skórzanych kurtkach, wyciągniętych leginsach i bawełnianych kolorowych podkoszulkach z długim rękawem.
Na zardzewiałym zegarze sympatycznym czas zwalnia i zwalnia,
A potem łaps! i wskazówka nagle śmiga jak wagonik kolejki górskiej,
I wszystkim głowy latają na boki, jak pacynkom.

„Karola nie ma w domu talerzy bo dom talerzy bo dom talerzy jest zamknięty”

I widzisz, zostałeś porwany. Zaciągnęli cię do swojej kryjówki,
Zbierają się tutaj nad tobą dzikusy, kręcą się niby bez celu,
Tutaj zamknęli cię w klatce z rozpuszczonego czasu;
Będą pykać fajkę i stukać cybuchem w wypukłe szkiełko zegara,
Jego empatyczny mechanizm zwalnia, kiedy twoja świadomość płynie wolniej
Przez strumienie fikcji i prawd, coraz wolniej poprzez czas gęstniejący jak dym,
Aż ci się skleją synapsy w jednego zagmatwanego, kryształowego farfocla,
Podobnego do nieoszlifowanego kawałka zastygłej żywicy poliestrowej.

„Karola nie ma w domu talerzy bo dom talerzy bo dom talerzy jest zamknięty”

Może uda ci się wyrwać, kiedyś wczesnym rankiem, gdy wszyscy jeszcze chrapią rozczochrani, a niebo wciąż jest niewinnie zaróżowione,
przedrzesz się na przełaj przez rowy, po pas w zielsku brnąc dotrzesz do drogi,
aż dobiegniesz do pierwszej stacji benzynowej i prosto z dystrybutora będziesz smoktał cywilizację, dobrobyt i nerwice.
A daleko nad stacją, nad polem, nad lasem ten spalony, jakby uwędzony, błękit, jasny, ale jakby pożółkły – tak daleko, tak głęboko w niebo zapuszczony rzut oka,
W jakąś gęstobłękitną stratosferę na drugim końcu świata, z anielskiej perspektywy.

„Karola nie ma w domu talerzy bo dom talerzy bo dom talerzy jest zamknięty”

Lepiej uważaj, nie zagapiaj się,
Miej uważność i szacunek.
Ale i tak kiedyś cię porwą.

* * *

sierpień 2008

wtorek, 5 maja 2009

Lost Track and Other Stories




Drobne przerwy w życiu miasta.
Albo tzw. "fałdki" rzeczywistości.

* * *