niedziela, 25 września 2016

Czarny biurowiec


Czarny biurowiec

Początkowo miałem problem, żeby go znaleźć. Biurowiec naszej firmy mieścił się na wewnętrznej parceli, praktycznie niewidoczny od ulicy. Zasłonięty przez sąsiadujące budynki, ledwie majaczył w prześwicie. Natomiast bezpośrednio wokół siebie wytwarzał pustkę. Otaczały go równo przystrzyżone trawniki, przecinane alejkami, które kluczyły spiralnie, zamiast zmierzać prosto do wejścia. Sam budynek był dość niezwykły. Niewysoki, trzypiętrowy, został pokryty czarną, matową wykładziną. Przypominała grafit albo szlifowaną blachę i pochłaniała światło. Ten szorstki monolit miał kształt litery L. Wewnętrzny kąt otaczał tylny dziedziniec. Prostopadłe ściany tworzyły iluzję optyczną. Trudno było stwierdzić, czy kąt jest prosty, czy może ostry, który bok jest równoległy, a który prostopadły. Cała budowla przypominała geometryczną figurę niemożliwą. Od frontu wywoływała jeszcze większą dezorientację. Budynek otoczony był chodnikiem z polerowanego kamienia, z rzędami lamp wpuszczonych w podłoże, które zapalano po zmroku. Efekt był niesamowity, bowiem poziom gruntu, gdzie biurowiec łączył się z ziemią, za sprawą gładkich kamieni zamieniał się w lustrzaną płaszczyznę, która odbijała obraz wznoszącego się nad nim budynku. Tak jakby biurowiec wyrastał ze swojego zwierciadlanego odbicia skrytego pod ziemią. Nieregularnie rozmieszczone okna, częściowo zakrywane żaluzjami, otwierały się i zamykały niczym oczy sennego gada. Trudno było określić ilość poziomów i rozkład pomieszczeń, tak jakby pod powierzchnią ścian wciąż zachodziły jakieś procesy formowania się ciała drapieżnika skrytego za grafitowym pancerzem. Wzdłuż jednej ściany ciągnęły się kraty wentylacji, przypominające skrzela czarnego lewiatana. Budynek wydawał się stworzony z nieznanej, skondensowanej materii, która zaburzała prawa fizyki. Był jak czarny wielofasetowy kryształ, wypełniony ciemnością, która promieniowała na zewnątrz. Całość wywoływała wrażenie profesjonalnego chłodu i wyrachowanej kalkulacji. Przywodziła na myśl wyrafinowane instrumenty finansowe, skomplikowane operacje analityczne, specjalistyczne systemy operacyjne, zawiłe prawa ekonomii i statystyki.
Nasza firma zajmowała się dość innowacyjną branżą. Sprzedawaliśmy i wdrażaliśmy nowatorskie systemy marketingu, pobierania danych i windykacji. Chodziło o platformy on-line zapewniające wielokanałowość sprzedaży, kompatybilność z CMR-ami, zintegrowaną komunikację, zarządzanie wiedzą o kliencie, a także podsłuch i sterowanie agentami. Oprogramowanie pozwalało na łączenie baz danych i tworzenie sprofilowanej sieci marketingowej, a z drugiej strony usprawniało rejestrację opłat i egzekucję należności. Nasze systemy call center pozwalały nadzorować systemy płatności, bazy danych i harmonogramy instytucji. Były wysoce wyspecjalizowane, elastyczne i pracowały w chmurze. Inaczej mówiąc, dzięki naszym programom, marketingowiec miał dostęp do wszelkich danych osobowych klienta, a windykator mógł nękać wierzyciela poprzez wszelkie możliwe kanały komunikacji.
Nasza firma wykorzystywała outsourcing. Do końca nie wiadomo, gdzie była główna siedziba korporacji, ale oprogramowanie zostało opracowane i sprowadzone z Indii. Zarząd naszego oddziału pochodził z Austrii i Węgier. Kilkoro mężczyzn i kobiet zajmowało pokoje na najwyższym piętrze biurowca, w bocznym skrzydle. Rzadko ich widywaliśmy. Między sobą mówili niezrozumiałym dla nas językiem, jakąś odmianą ugrofińskiego. Do nas zwracali się po angielsku. Nikt nie przyznawał się do tego, ale wzbudzali w nas niejasny lęk. Wysocy, dobrze ubrani i dobrze zbudowani, zapewne w wyniku uprawiania sportów, poruszali się sprężystym krokiem, ledwie omiatając spojrzeniem czubki naszych głów. Cały zarząd był hermetyczny i odseparowany od reszty firmy. Traktowali swoją pracę jak zesłanie do odległych kolonii, a nas samych jak  niewolników z podległych prymitywnych plemion. Oczywiście zdobywali się na pewną zdawkową uprzejmość, jednak zawsze dawali nam odczuć istnienie szklanego sufitu, który oddzielał nas od nich. Wszelkie kluczowe decyzje podejmowali bez naszego udziału. Nam pozostawały tylko plotki i dociekania. Mogliśmy jedynie wyżywać się na podległych nam handlowcach. Bowiem oprócz zarządu, działów administracyjnych i naszego działu informatycznego, większą część firmy stanowiła sekcja telemarketerów. Ich stanowiska znajdowały się w podziemiach biurowca. To była jednak zupełnie inna kasta pracowników. My należeliśmy do kadry kierowniczej i menadżerskiej, mieliśmy własne pokoje i biurka na wyższych piętrach biurowca.
Trafiłem do tej firmy przypadkiem, decydujące znaczenie miała moja specjalistyczna wiedza informatyczna, którą nabyłem w zasadzie przypadkiem podczas jakiegoś kursu podyplomowego. Przychodziłem i wychodziłem z czarnego biurowca zgodnie z regulaminem, wypełniałem swoje obowiązki, jednak nie zamierzałem angażować się w życie firmy. Ledwie do mnie docierały plany i harmonogramy, perturbacje życia biurowego, plotki, opowieści o życiu prywatnym. Ukryłem się tam i odizolowałem od świata. Przyjąłem pasywną postawę i anonimową tożsamość. Taki układ jak najbardziej odpowiadał mojej sytuacji życiowej.
Jednak pewnego dnia do biurowca przybył ktoś, kto zaburzył tę hierarchiczną strukturę. Firma zatrudniła nowego pracownika. Powiedzmy, że nazywał się Daniel. Przedstawiono nam go jako wybitnego specjalistę. Daniel był niespokojnym duchem, wyjątkowo zaangażowany w działalność firmy, mocno autorytarny i pewny siebie. Przychodził do biura później niż my i zostawał jeszcze długo po naszym wyjściu. Szybko dowiedzieliśmy się, że rano przesiaduje w gabinecie przełożonego, a popołudniami udaje się na niejawne spotkania z członkami zarządu. Znał ich wszystkich osobiście. Być może poznali się na jakiejś uczelni, w poprzedniej pracy, a może mieli wspólnych znajomych. Daniel rozmawiał z nimi, jak z równymi sobie. Nowy pracownik musiał pochodzić z jakiejś wewnętrznej rekrutacji zarządu, wyselekcjonowany ze ścisłej elity skupionej wokół szefostwa naszej korporacji. Wydawało się, że tylko on mógł przekraczać granicę między zarządem a resztą pracowników. Był świetnie zorientowany w każdym temacie naszej działalności. Znał najnowsze decyzje i nieoficjalne plany firmy.
Nowy pracownik szybko zmącił spokój naszej enklawy. Wydarzenia toczyły się zbyt szybko. Decyzje były podejmowane bez konsultacji. Właśnie realizowaliśmy dwa istotne projekty. Gdyby udało nam się sfinalizować współpracę z dwiema dużymi korporacjami, wypłynęlibyśmy na szerokie wody. Staliby się naszymi partnerami strategicznymi, co oznaczało, że oni mieliby wpływ na funkcjonowanie naszej firmy, a nasze oprogramowanie stałoby się rdzeniem ich struktury. Wiele tutaj zależało od osobistych kontaktów oraz rozeznania w poczynaniach konkurencji. A ponieważ Daniel był świetnie zorientowany w intencjach zarządu, jego inicjatywy wychodziły naprzód ich oczekiwaniom. Albo pozostawali w jakiejś tajemnej symbiozie, albo po prostu spotykali się i konsultowali bez naszej wiedzy.
Działania Daniela zakłóciły rytm mojej pracy. Zdobyłem to stanowisko i utrzymałem się tam tak długo, ponieważ unikałem zaangażowania w działalność firmy. Tymczasem nowy pracownik wywrócił wszystko do góry nogami. Swoim zaangażowaniem wprawiał w nerwowość całą załogę. Obojętność zastąpiła rywalizacja. Jego innowacyjne pomysły zagroziły pozycji naszego działu informatycznego. Dotychczas jako jeden z nielicznych potrafiłem serwisować oprogramowanie, szczególnie aplikacje na urządzenia mobilne. Tymczasem Daniel forsował zmianę całej koncepcji funkcjonowania systemu. Proponował przerzucić koszty wdrażania i utrzymania software’u na użytkowników. Firma miałaby mniejsze nakłady finansowe, jednak mój dział informatyczny straciłby na znaczeniu. Groziła mi redukcja. Słyszeliśmy o przeniesieniach na dół, do działu telemarketingu w podziemiach. Oczywiście, nie musielibyśmy pracować „na słuchawce”, jednak nadzorowanie tego działu oznaczało wypadnięcie z drabiny awansów, koniec premii za udział w projektach, wreszcie zerwanie kontaktów z klientami na poziomie menadżerskim.
Któregoś wtorku zarząd zwołał zebranie. Mieliśmy omówić dwa wspomniane projekty, wdrożenie nowego schematu windykacji danych oraz oczekiwaną restrukturyzację działu sprzedaży bezpośredniej. Daniel siedział po prawej stronie stołu, obok trzech głównych członków zarządu, jakby stanowił ich nieformalnego asystenta albo jednego z zastępców. Musieliśmy przetrwać długie i nudne posiedzenie, na którym niezmiennie skupiano się na nieistotnych szczegółach i wysnuwano abstrakcyjne plany, które potem i tak nie miały pokrycia w rzeczywistości. Jak zwykle głos zabierali najwięksi nudziarze i krzykacze, a reszta ledwie udawała, że słucha. Kilka osób wszczęło bezcelowy spór o drobiazgi, które nie interesowały pozostałych uczestników zebrania. Oczywiście nowy pracownik komentował wszystkie propozycje i wydumanymi obiekcjami gasił wszelkie niezależne inicjatywy szeregowych pracowników.
Po zebraniu, kątem oka zobaczyłem przez uchylone drzwi, że Daniel został w sali konferencyjnej wraz z kilkoma członkami zarządu. Otoczyli go kręgiem i rozmawiali półgłosem. Widziałem w prześwicie tylko niewielki fragment pomieszczenia. Jeden z przełożonych położył dłoń na ramieniu Daniela. Ręka, sztywna i ciężka jak ze spiżu, przywarła do ramienia, które zwiotczało i zmiękło obrzydliwie, jakby zgniło pod skórą i zapadło się do wewnątrz. Ten widok napawał mnie niewytłumaczalnym wstrętem. Oddaliłem się od wejścia. Kręciłem się po korytarzu pod pozorem oczekiwania na dostęp do kserokopiarki. Usłyszałem, że tamci umawiają się na nieoficjalne spotkanie w podziemiach.
Wszyscy zeszli na dół. Odczekałem chwilę i ostrożnie poszedłem za nimi. Całe towarzystwo minęło wejście do sali marketingowców i zniknęło w dolnym pomieszczeniu. Jedynie nowy pracownik opuścił ich na chwilę, zostawiając otwarte drzwi. Zatrzymał się na półpiętrze, gdzie ustawiono popielniczki. Gorączkowo palił papierosa. Jego słabościami były nałogi i permanentne rozkojarzenie. Dzięki temu mogłem prześlizgnąć się po schodach niezauważony, bez słowa i bez używania karty magnetycznej. Drzwi na dole były uchylone.
Poniżej działu telemarketingu znajdowało się nieużywane pomieszczenie. Raz miało pełnić rolę stołówki, innym razem zamierzano z niego zrobić siłownię, albo pokój socjalny dla sprzedawców pracujących na dwie zmiany. Teraz stało się magazynem na koperty, spinacze i papier do kserokopiarki. Pod ścianami stały metalowe regały wypełnione kartonowymi pudłami. Nikogo tam nie zastałem. Natomiast jeden z regałów został odsunięty od ściany. Za nim widniały drzwi. Z początku myślałem, że to schowek na szczotki lub serwerownia. Tymczasem za drzwiami majaczył korytarz o pożółkłych ścianach oraz schody w dół. Z wnętrza dobiegały duszne powiewy ciepłego powietrza i nieprzyjemny zapach stęchlizny. Zaintrygowany zszedłem na dół.
Znalazłem się w ciemnej sali, jednak nie mogłem rozpoznać jej wielkości i kształtu. Musiałem być gdzieś głęboko pod powierzchnią ziemi, w podziemiach czarnego biurowca, gdzieś pośród fundamentów budowli albo jeszcze niżej. Białe jaskrawe światło padało pionowo z góry, a wysoki sufit niknął w ciemności. Zamiast stropu w górze widniało kłębowisko lamp, czarnych kabli, srebrnych rur i metalowych kratownic, przypominające instalację nad sceną teatralną. Jasność tworzyła okrąg wokół metalowego stołu w centrum sali.
Na granicy tego pola światła, w półkolu wokół stalowego blatu, stali wszyscy członkowie zarządu. Na stole leżał nowy pracownik, Daniel. Jego nadgarstki i kostki u nóg przykuto do blatu skórzanymi klamrami, natomiast jego szyję opasała gruba, metalowa obręcz przytwierdzona do pulpitu wielkimi śrubami. Do obręczy przymocowane zostały półprzezroczyste, gumowe rurki. Przewody rozchodziły się promieniście na boki i kończyły w rękach każdego z członków zarządu. Oprawcy włożyli do ust silikonowe ustniki i zaczęli je ssać, bez zbędnych ceremonii, wręcz ze znużeniem. Gumowymi rurkami popłynęła ciemnoczerwona, niemal czarna ciecz. Poprzez igły w metalowej obręczy, wbite w szyję delikwenta, zgromadzeni wysysali jego krew. Mężczyzna na stole poruszał się z ociężałą powolnością, niezdarnie jak dziecko, które nie panuje nad swoimi ruchami. Te jego niemrawe odruchy były chyba najbardziej odrażające.
Przerażony próbowałem się wycofać. Jednak drzwi na górę były zatrzaśnięte, a zamek nie działał bez karty magnetycznej.
- Zbyt dużo widziałeś. Zbyt dużo wiesz. Nie możesz odejść – usłyszałem za sobą głos mówiący po angielsku.
Odwróciłem się powoli. Z rezygnacją spuściłem głowę. Ze mnie też chcieli wyssać krew? Prezes poprowadził mnie przed sobą do kręgu światła, delikatnie, ale stanowczo dźgając mnie palcem w plecy. Jednak to, co potem się wydarzyło, było dla mnie kompletnym zaskoczeniem.
- Jesteś zbyt dobry, Chris – rzekł powoli cedząc słowa. – Sam się tutaj dostałeś. Byłeś na tyle bezwzględny, przebiegły i zdeterminowany, aby tu dotrzeć. On – wskazał ciało leżące na stole – on jest tylko mięsem.
A potem wręczył mi koniec gumowej rurki.
Krew miała metaliczny posmak, była gęsta i ciepła. Powstrzymałem pierwszy odruch wymiotny i chłeptałem dalej. W pewnym momencie zasmakowałem w tym wyrazistym, lepkim płynie. Spodobało mi się. Poczułem upojenie.
Reszta operacji przebiegła dla mnie w sennej nieświadomości. Do życia przywróciło mnie dopiero jaskrawe światło słoneczne, kiedy wyszliśmy na zewnątrz. Nie rozmawialiśmy ze sobą.
Ciężkim krokiem udałem się na parking. Szedłem wzdłuż szpaleru samochodów, w żołądku przelewał się zawiesisty, żywotny fluid. Byłem ospały i ociężały, jakbym doznał niestrawności. Mimo to czułem przypływ niezwykłej, mrocznej siły witalnej.
Miałem wsiąść do wozu, kiedy przede mną zjawił się prezes. Poruszał się bezszelestnie i płynnie, bardziej niczym cień, niż żywa istota. Spojrzał na mnie i uśmiechnął się:
- Widzimy się jutro na siłowni? – spytał oblizując usta.

* * *

środa, 1 czerwca 2016

Jorge Luis Borges, projektant ogrodów


Jorge Luis Borges, projektant ogrodów

Jorge Luis Borges, potomek szacownej rodziny plantatorów, urodził się 24 stycznia 1904 r., w Palermo, tradycyjnej dzielnicy Buenos Aires. Jako smukły i silny młodzieniec, uwielbiał uprawiać szermierkę i jeździć konno, przemierzając majątek ziemski swoich rodziców. W roku 1922 podjął studia na wydziale architektury Uniwersytetu w Buenos Aires. W 1924 r. przerwał naukę, prawdopodobnie ze względu na przelotny romans z Luizą Catalano. Owocem ich relacji był nieślubny syn, Eduardo.
W latach 1925-1930 Borges odbył podróż po Europie. Zatrzymał się w Paryżu, gdzie poznał piękną i niezwykłą kobietę, malarkę i pisarkę, Valerię Kisling. Ich burzliwy związek stał się na krótko legendą Paryża. Wyjechali z Paryża na południe Francji, gdzie ostatecznie rozstali się na Lazurowym Wybrzeżu. Rozczarowany Borges wrócił do Argentyny. Jednak wizyta w Europie wywarła trwały wpływ na jego dalsze życie.
Kiedy w 1931 r. Borges z powrotem znalazł się w Argentynie, dokończył studia architektoniczne i wyspecjalizował się w projektach willi oraz luksusowych hoteli dla klasy wyższej. Zaprojektował siedzibę klubu golfowego „Cuatro Estaciones” w La Regoleta, ekskluzywnej dzielnicy Buenos Aires. W 1937 r. założył własne biuro projektowe. Rok później ożenił się z Cristiną Alvarez Rodríguez, dziedziczką fortuny i potomkinią nobliwego argentyńskiego rodu. Doczekali się dwojga dzieci.
W trakcie II wojny światowej, w 1942 r. Borges ponownie nawiązał kontakt z Valerią Kisling. Zapewne dzięki jego zabiegom, udało się zdobyć miejsca na statku z Portugalii do Buenos Aires dla niej samej oraz kilku jej przyjaciół. Cała operacja odbyła się w tajemnicy przed rodziną i klientami biura projektowego. Po II wojnie światowej, w 1946 r. prezydentem Argentyny został Juan Perón. W tym czasie Borges  projektował już największe hotele w argentyńskich uzdrowiskach, między innymi Hotel das Cataratas w Belmond nieopodal wodospadu Iguazu.  
Na początku lat 50. Borgesowie przenieśli się do własnego majątku na prowincji. Jorge Luis Borges, wysoki, szczupły mężczyzna, o wyciosanej jakby z kamienia twarzy, nosił się prosto, poruszał się szybkim, posuwistym krokiem. W owym czasie, Jorge Luis Borges zajmował się głównie projektowaniem budynków luksusowych  resortów, kurortów i willi dla prominentów z rządu Juana Peróna.
W 1952 roku Borges został przewodniczącym zespołu projektowego, który rozbudował uzdrowisko Villa Epecuén. Miasto znajdowało się nad brzegiem wielkiego słonego jeziora w centralnej prowincji kraju, 570 km na południowy-wschód od Buenos Aires. W latach 20-ych XX w. był to słynny kurort uzdrowiskowy założony w miejscu zwanym Laguna Epecuén. Od wieków sądzono, że wody jeziora Epecuén mają lecznicze właściwości. Nawet sama nazwa w tłumaczeniu oznacza „Źródło długowieczności”. Villa Epecuén było popularną miejscowością wypoczynkową aż do lat 50. i 60., kiedy stało się masową atrakcją turystyczną.
W owym czasie, w życiu Borgesa musiało wydarzyć się coś tajemniczego, bowiem w 1958 r., w wieku pięćdziesięciu czterech lat, porzucił żonę z dwojgiem dzieci,  po czym wyjechał ze swą dawną kochanką, czarnowłosą Valerią Kisling. Początkowo podróżowali przez kilka miesięcy po Europie, a stamtąd udali się do Stanów Zjednoczonych.  Przemierzyli cały kontynent północnoamerykański, aż dotarli do Kalifornii. Ostatecznie zatrzymali się w Las Vegas. W 1961 r. wrócili do Argentyny.
Po powrocie, Borges podjął pracę jako urzędnik w Ministerstwie Transportu. W tym czasie, pewnego dnia 1964 r., u zbiegu ulic Buenos Aires nieomal wpadł na Luizę Catalano, swoją kochankę z czasów studiów. Znał jej dalsze losy. Przeżyła obyczajowy skandal, przerwała studia i musiała udać się na prowincję. Ostatnio jej syn wyjechał do USA, gdzie ukończył architekturę na Harwardzie i został najwybitniejszym oraz najgorliwszym uczniem Franka Lloyda Wrighta. Obecnie Luiza Catalano pracowała jako sekretarka w urzędzie. Kobieta szła wprost na niego. Borges, w odczuciu niezwykłego dla niego niepokoju, schronił się do najbliższego budynku. Trafił do Biblioteki Narodowej. W sieni natknął się na niezwykłego przechodnia. Wysokiego, starszego mężczyznę wspartego na lasce, obdarzonego surową, ale szlachetną twarzą o pociągłych rysach. Dostojnego i ostrożnego. Jego oczy umykały w bok, zamglone, jakby zwrócone do wewnątrz. Ten człowiek kogoś mu przypominał. Jorge Luis szybko wyszedł z budynku.
W 1973 r. zaszedł epizod, który odmienił jego los. Wówczas wyszła na jaw sprawa sprzed lat. Z Argentyny uszedł poszukiwany przez prawicowe bojówki zwolenników Peróna, Macedonio Fernández, znajomy rodziny Borgesów jeszcze z czasów przedwojennych. Jorge Luis prawdopodobnie pomógł w ucieczce przyjaciela. Zapewne umieścił go ze sfałszowanym paszportem na pokładzie prywatnego samolotu lecącego do Las Vegas. Borges był przesłuchiwany, jednak do niczego się nie przyznał. W odwecie, Valeria Kisling została oskarżona o szpiegostwo na rzecz Stanów Zjednoczonych. Osądzona i uznana za winną, zaginęła w niewyjaśnionych okolicznościach. Nigdy jej nie odnaleziono.
W podeszłym wieku, Jorge Luis Borges, emerytowany naczelny architekt krajobrazu prowincji Buenos Aires, osiadł w domu z własnoręcznie zaprojektowanym ogrodem. Przeszedł już długi proces sądowy ze swoją byłą żoną. Spotykali się przy okazji uroczystości rodzinnych ich dzieci. Jeden z ich synów zmarł na nowotwór. Nie pomogła protekcja wysoko postawionych urzędników. Valeria Kissling była jego ostatnią wielką miłością. Od czasu jej zginięcia, wycofał się z życia publicznego. Projektował ogrody dla swoich dawnych przyjaciół. Tych, którzy zdołali przetrwać czasy dyktatury i przewrotów, zmiany władzy i czystki polityczne. Niekiedy spotykali się jeszcze w sekrecie. I sekretnie Borges projektował dla nich ogrody.
O tym, że kurort Villa Epecuén zalała powódź, dowiedział się nie z gazet, ale z czyichś ust. Pewnego pochmurnego, zimowego ranka powiedział mu o tym jeden z dawnych prominentów Peróna, który teraz ukrywał się w willi z ogrodem, zaprojektowanym  przez Borgesa. Mężczyzna mówił miarowym, cichym głosem. Długotrwałe deszcze doprowadziły do erozji kamienne mury otaczające miasto. Po latach świetności, pewnego dnia wydarzyła się niespodziewana tragedia. 10 listopada 1985 r., słone wody Laguny Epecuén przerwały tamy i zalały miasteczko Epecuén. Teren całego uzdrowiska znalazł się pod wodą i zaniechano jego odbudowy. Miasto zniknęło.
Ten sam człowiek, który powiadomił go o katastrofie w Villa Epecuén, tydzień później doznał zawału serca. Nie odebrał już telefonu od Borgesa. Zaprojektowany dla szarej eminencji minionej dyktatury, ogród zdziczał, pozostawiony samemu sobie. Ogrodzenie zapadło się, a ruchome elementy architektury zostały rozkradzione. Ogród zarósł dziką roślinnością, wreszcie puszcza tropikalna wdarła się na teren posesji i pochłonęła ją. Po kilku latach ze wspaniałej willi i ogrodu nie zostało ani śladu. Skończyła się pewna epoka.
W ostatnich dniach życia Borges rzadko wychodził z domu. Spędzał wieczory, jedząc kolację na tarasie, z widokiem na ogród i nocne niebo pełne gwiazd. Odpoczywał od swojego ostatniego projektu, drewniano-szklanego domu na zboczu zalesionego wzgórza. Budynek miał powstać w 1988 roku, nad brzegiem rozległego, mglistego jeziora u stóp gigantycznych, wyniosłych gór, na skraju Parku Narodowego Nahuel Huapi.
Pewnej wiosennej nocy Borges rozmyślał, siedząc na tarasie pod rozgwieżdżonym niebem, naprzeciw misternej konstrukcji ogrodu niknącego w ciemności. Kończył życie usatysfakcjonowany  i spełniony. Jego pasją były ogrody. Chciał dać ludziom piękno i wytchnienie. I udało mu się. Stwierdził, że przeżył swoją egzystencję w zgodzie ze sobą i ze światem. Miał życie pełne kochanek, dzieci i przyjaciół. Pełną przygód, ekscytującą podróż. I teraz znalazł się pośród gwiazd. Jak dotarł do tego miejsca? Podążał wciąż przed siebie. Czy uległ władzy? Nie, zdrajcą nigdy nie był. Miał również trudny okres, kiedy został urzędnikiem w ministerstwie, musiał zerwać dawne kontakty i przyjaźnie. Może dlatego stał się nieprzystępny. Jednak zawsze podążał za swymi pragnieniami.
„Przeżyłem godne życie”, stwierdził. „Zasmakowałem wszelkich wrażeń. Pomagałem innym, dawałem miłość, nikogo nie zdradziłem. Byłem lojalny. Zapisałem się w ludzkich sercach i w pamięci, choć serca są zmienne, a pamięć blednie… Wkrótce umrę. Kosmos zasklepi się nade mną, kurtyna rzeczywistości zapadnie za mną. Czas zabliźni się, jakbym nigdy nie istniał. Powierzchnia wygładza się. Zbliża się spokój nieistnienia”.
Poczuł oślepiający ból w ramieniu, który przeszył go jak błyskawica. Uniósł do oczu swoją lewą rękę. Bez zdziwienia zauważył, jak skóra stała się wiotka i przezroczysta, ukazując organy wewnętrzne, które bladły i nikły w jego oczach. Z nieznaną radością zanurzył się w deszczu światła. Jeszcze raz spojrzał na swoje ręce. Najpierw skóra, a potem całe ciało stawało się przezroczyste. Ujrzał znikające ramiona, rozpływającą się klatkę piersiową, biodra, spod których prześwitywało krzesło. W głowie czuł zamęt, radosną euforię zapomnienia. Jego myśli, tak jak jego wspomnienia, również stawały się przezroczyste. Z trudem uświadamiał sobie, co się stało. Co on tu robił? Skąd się tu wziął?
Nagle, w jednym tchnieniu, zapomniał swojego imienia.
Ze zdziwieniem uniósł brwi, których już nie było.

* * *

sobota, 2 kwietnia 2016

Spadając, łudząc się




Spadając, łudząc się
 
1.
Obudził mnie świst powietrza w uszach. I smagnięcia wiatru. Popychały mnie uporczywie do tyłu. Spróbowałem wstać na równe nogi. Zamiast tego wywinąłem kozła i zacząłem obracać się wokół siebie. Otworzyłem szeroko oczy. Wokół mnie było coś, jak nieskończone zwoje szarego filcu. Leciałem przez przestrzeń. Spadałem. Spadałem!
Obok mnie spadali inni. Wszyscy spadali. Lecieli w dół. Wszyscy… spadaliśmy.

Byłem w szoku. Nie wiem, ile czasu minęło. Cały czas spadaliśmy. Znajdowaliśmy się w stanie spadania, odkąd mogłem pamiętać. Lecieliśmy w dół, choć nie zawsze równolegle, nie zawsze pod tym samym kątem. Czasem kąt ruchu był tak dziwny, że wydawało się, jakby ktoś przelatywał koło mnie skośnie lub prostopadle z jednej czy z drugiej strony. W każdej chwili czyjś wypięty tyłek mógł walnąć mnie w policzek, albo czyjeś kolano mogło uderzyć mnie w łokieć czy w piersi.
Spadaliśmy w otchłań. Lecieliśmy w ciemności z góry na dół. W przestrzeni wokół nas panowała ciemność, ale my sami byliśmy otoczeni żółtawą, niewyraźną poświatą, jak migoczące światło popsutej żarówki.

Pęd powietrza szarpał moje dziwaczne ubranie. Miałem na sobie garnitur, pod nim białą bufiastą koszulę z falbanami i koronkowymi mankietami, przypominającą siedemnastowieczne stroje arystokracji, a na moich nogach widniały strażackie buty. Inni wokół mnie nosili równie nietypowe stroje. Spadałem wciąż w strumieniu światła, przypominającym promień reflektora. Najwyraźniej byłem przebrany do jakiejś roli, jak inni wokół mnie.

Trudno powiedzieć, jak długo spadaliśmy, bowiem nie było tu dnia ani nocy, nie czuliśmy głodu, zimna, ani zmęczenia. Jednak trwało to tak długo, aż wyrosły mi długie włosy i paznokcie. Trzeba było sobie jakoś uporządkować sobie życie podczas spadania. Niektórzy starali się stanąć prosto w pionie, jednak wówczas ciała nabierały prędkości i spadały jeszcze szybciej. Najwygodniej okazało się spoczywać lekko uniesionym, jakby kołysząc się w nieistniejącym hamaku.
I tak przelatywaliśmy obok siebie. Niektórzy chwytali się za ręce lub obejmowali ramionami i spadali połączeni. Widziałem grupę, która rozmawiała, próbując przekrzyczeć szum powietrza.

Znów uderzyłem ramieniem o czyjąś nogę. Zabolało. Wówczas zobaczyłem, jak ktoś wpadł na kogoś innego. Usłyszałem krzyki i trzask łamanych kości, zobaczyłem rozbryzgi krwi. Obydwa ciała wypadły ze swoich strumieni światła i wirując bezwładnie jak manekiny, uleciały w otaczającą nas ciemność. Przypadkowe ofiary.

Spadałem więc dalej sam i zadawałem sobie pytania. Dlaczego nie wszyscy spadaliśmy pionowo? Jakby gdzieś kiedyś wypuszczono nas wszystkich razem, ale od tego czasu każdy powietrzny tunel, każda trajektoria, wypaczyły się w stosunku do pierwotnego kierunku. A więc, czy mieliśmy gdzieś upaść, czy po prostu mieliśmy spadać przez całą wieczność? Jeśli tak, otchłanią była cała przestrzeń wokół nas, gdzie panowała ciemność, która rozpraszała jednostajne światło.
No tak, światło. Jasność nie wypływała z nas. Każdy z nas leciał we własnym strumieniu światła, które podążało za naszym ruchem. To dlatego wydawało się, że byliśmy otoczeni jasną poświatą. Podążaliśmy ku otchłani w strumieniach albo tunelach światła. Myślałem, że to akt łaski wobec nas, ale po czasie stwierdziłem, że światło rozjaśniało mrok tylko po to, aby łatwiej nas obserwować.

Jedyne, co można było zrobić, to oddać się przestrzeni, lecieć i przyglądać się, jak inni przelatywali obok ciebie, wyczyniając dziwaczne ruchy podczas spadania. Jak zachowywali się w obliczu otchłani, jak się szamotali, jakie postawy przyjmowali. Jak próbowali zachować spokój i równowagę.

Chciałem porozmawiać z kimś obok mnie. Mężczyzna w śmiesznej czapce kolejarskiej spadał inaczej niż ja, spoczywając na brzuchu, pchany przez pęd powietrza. Krzyknąłem do niego. Tamten zmrużył oczy, potrząsnął głową i nachylił się do mnie. Wtedy nagle z góry ktoś przeleciał między nami i butem uderzył go w bark. Facet zwinął się z bólu i zawirował, pod wpływem uderzenia zmienił trajektorię i odleciał z krzykiem, obracając się wokół własnej osi.

2.
Spadałem dalej, posępny i bezradny. Rozpamiętywałem niedawny wypadek. Wówczas postanowiłem chwycić się kogoś. To mógł być jedyny stały punkt oparcia. Może w ten sposób opóźnimy swój upadek?
Postanowiłem wybrać kogoś blisko mnie. Kto nie cofał wzroku? Kto spojrzy mi w oczy? Zobaczyłem dziewczynę w jasnoróżowym uniformie kelnerki albo sprzedawczyni w cukierni.

– Czemu oddychamy? Czemu nie czujemy głodu? – odezwałem się półgłosem, częściowo do siebie, częściowo do kobiety znajdującej się nieco za moim lewym ramieniem, z głową zwróconą ku mnie.
– To tylko złudzenie. Zamknęli nas wszystkich w jednym miejscu i coś nam podali. Albo trzymają nas podłączonych do zestawów wirtualnej rzeczywistości – mówiła szybko, z zaciętymi ustami. Jednak obejrzała się ciekawie w moją stronę.
Zaczęliśmy rozmawiać. Lecąc, obróciliśmy się ku sobie i omawialiśmy jej racjonalną hipotezę. Teraz spadaliśmy bokiem. Wiatr rozwiewał nam ubranie. Kobieta poprawiała swoją różową spódnicę.

Rozkołysaliśmy się oboje. Zamachaliśmy rękoma jak pływacy i zdołaliśmy zbliżyć się do siebie mimo pędu powietrza. Chwyciliśmy się mocno. Bliskość oddaliła wszechobecny szum. Poczułem jej zapach, gładką skórę w zagłębieniu szyi, delikatne kobiece ramiona i smukłe palce. Jej ciało zesztywniało w moim uścisku.
Utknęliśmy w swoich objęciach. Między nami rosło uczucie skrępowania. Jednak bliskość ciał zrobiła swoje. Doznałem erekcji, ocierając się o jej udo. Ogarnęło mnie zażenowanie i wstyd, ale nie potrafiłem walczyć ze swoją fizjologią.
Wówczas kobieta odchyliła głowę i odezwała się do mnie:
– No dobrze. I co dalej? – mówiąc to, odsunęła się nieco, mierząc mnie lodowatym spojrzeniem. – Nie oprzemy się sile instynktów. Będziemy się pieprzyć. Zapłodnisz mnie. Spuchnę. Wypadną mi zęby. Dziecko wyjdzie na świat, rozrywając moje krocze. Odleci tak daleko, na ile pozwoli naciągnięta pępowina. Wciąż jednak będzie zrośnięte z moimi trzewiami. Przegryziesz pępowinę, a wówczas ono siłą bezwładu odleci w kosmos. W tę otchłań. Mrugając niewidzącymi oczami i bezradnie szukając pokarmu. Tego chcesz? Tak ma być?
Mówiąc to, wyprężyła się, podciągnęła nogę i kolanem uderzyła mnie w splot słoneczny, a potem kopnęła piętą w podbrzusze. Błyskawicznie oderwaliśmy się od siebie. Znowu zakręciłem się i uderzyłem w kogoś, rozcinając sobie ucho. Kobieta w różowym uniformie odleciała wirując, po czym też wpadła na jakąś osobę, a z jej nosa popłynęła krew. Oddalaliśmy się coraz wolniej, w końcu dystans między nami przestał rosnąć.
Zaburzyliśmy tory spadających ciał. Inni ludzie wpadali na siebie, zwalniając lot. Zaczynali krążyć wokół siebie, zataczając coraz szersze kręgi. Obracali się wokół siebie na swoich orbitach.
Promienie światła pomieszały się, zmętniały, słabły. Świetlne strumienie traciły jaskrawość.
Wirowaliśmy wokół siebie z coraz większą siłą odśrodkową. Nie mogliśmy ani oddalić, ani zbliżyć się do siebie, bo dwie siły równoważyły się.
Krążyliśmy wokół siebie. Wyglądaliśmy jak groteskowe gwiazdozbiory i układy planetarne.

* * *

sobota, 5 marca 2016

O „Przewodniku dla dryfujących”



O „Przewodniku dla dryfujących”
(Antologia sytuacjonistycznych tekstów o mieście)

To był trudny okres. Byłem wówczas w dziwnym stanie. Czytałem tę książkę w półmroku zimowych poranków jeżdżąc autobusem z domu do pracy, praktycznie cały czas tą samą trasą, pośród tłumu zaspanych, apatycznych osób.
Trudno nadać logiczny porządek czemuś, co jest strumieniem tekstów, zbiorem drobnych artykułów, wielogłosem kilkunastu autorów. Jak potraktować kilkustronicowe szkice oszałamiających, utopijnych koncepcji, czasem wywołujących dreszcz, jak projekt betonowego miasta ustawionego na betonowych podporach? Gdzie umieścić sprawozdania z nocnego dryfu w okolicach placu Contrescarpe, czy spotkań w algierskim barze przy rue Xavier-Privas? Książka nie ma ciągu linearnego, jej treść przypomina raczej ruch spiralny, krążąc wokół tych samych tematów na coraz wyższych płaszczyznach. Jednak dzięki takiemu układowi treści widać, jak pewne idee wyłaniają się, czasem mimochodem, a potem powracają, rozwijają się, albo uzyskują niespodziewaną czasem realizację.
Na uwagę zasługują brawurowe tłumaczenia i barwne komentarze. Tłumaczom i komentatorom udało się uchwycić błyskotliwy, wywrotowy humor i surrealistyczną przenikliwość członków ruchu, jednocześnie nie tracąc historycznej rzetelności i weryfikując kilka faktów.

Sytuacjonizm w tej książce ogranicza się do urbanistyki. Nieco mniej miejsca zajmuje totalność tego ruchu. Namiętnie rewolucyjnego, artystycznego ruchu utopijnego z lat 50-60 XX w.. Sytuacjonizm był ruchem totalnym, obejmującym wszystkie aspekty kultury ludzkiej. Działacze, akcjoniści (trudno nazwać ich „artystami” w potocznym sensie) inspirowali się antropologią, socjologią, urbanistyką, filozofią. Jeśli chodzi o sztukę, odwoływali się jedynie do architektury i literatury. Kilkakrotnie pojawiają się nawiązania do surrealizmu w jego najbardziej chyba skrajnej radykalnej postaci – w psychologizmie i ezoteryzmie.
Wiele wskazuje na to, że ta powojenna bohema lumpen-intelektualistów i outsiderów, wywrotowców i niepokornych myślicieli wpłynęła na wiele nurtów współczesnej myśli i sztuki. Myśl sytuacjonistyczną można odnaleźć zarówno w konceptualizmie, jak i w postmodernizmie, czy choćby nomadologii. Wielu mogłoby powiedzieć, że ruch sytuacjonistyczny stworzył fundamenty pod współczesną kulturę remiksu. Sam Guy Debord odnajdował nawiązania do swoich pism u najwybitniejszych i najoryginalniejszych twórców i myślicieli. Jednocześnie sytuacjonistyczne postulaty były bardziej radykalne i przewrotne, dlatego może nie przeszli do mainstreamu, natomiast zainspirowali studencką rewoltę we Francji w maju 1968.
Ich krytyka współczesności jest zaskakująca, a jednocześnie permanentna. Swoje koncepcje wywodzą z bardzo różnych źródeł, na ogół spoza świata sztuki. To dość dziwaczna, ale chyba typowa dla ówczesnych czasów mieszanka surrealizmu, marksizmu, antropologii i ezoteryki. Dość oryginalny jest jednak sposób, w jaki wykorzystują te inspiracje.
Krytykę współczesnego społeczeństwa rozwinęli od krytyki konsumpcji i tzw. czasu wolnego. Po wojnie ludzkość oddała się konsumpcji, rozrywkom i świętowaniu wolności. Ale jakie były owa wolność i rozrywki? Wedle sytuacjonistów to dryfujące style życia i gotowe systemy osiągania przyjemności zajmują ludziom czas wolny. Wszelkie sądy krytyczne (jako funkcje umysłu) zostały wyparte przez bezkrytyczny odbiór reklamy stylu życia. Ponieważ w nowoczesnym świecie gra toczy się o czas wolny, nie o czas pracy członków społeczeństwa. Natomiast wyalienowanie z czasu wolnego prowadzi do mechanizacji i znieczulenia. Być może nastały czasy pozornego komfortu i racjonalizmu. Jednak krytycy dostrzegają w kulturze masowej i konsumeryzmie zagrożenie „banalizacją” życia. Jedynym ratunkiem może być „stworzenie całkiem nowych pragnień”. Początkowo owe nowe pragnienia można było osiągnąć przez wyobcowanie ze społecznego kontekstu. A źródłem wyobcowania miała być bezustanna podróż - jako styl życia i myślenia – dryfowanie, „zasadnicza aktywność” mieszkańców przyszłego miasta.

Wśród sarkastycznej krytyki architektury modernistycznej i nowoczesnych wówczas osiedli, pomiędzy celnymi diagnozami stanu kultury, przewija się kilka postulatów i technik, jakie sytuacjoniści wprowadzali w życie. Można je ułożyć w zestaw  kilku pojęć, które przewijają się pośród ich tekstów:
-) Anty-modernizm w architekturze. Wbrew funkcjonalności miasta, według reguł rynku i pracy, wbrew syntetycznej, skrótowej formie. Miasto postrzegali jako przestrzeń wspólną przeżycia  zbiorowości i jednostek. A domy miały być miejscami przeżywania przygód, a nie „maszynami do mieszkania”.
-) Psychogeografia: ich własna oryginalna nauka, jak patafizyka. Najprościej mówiąc, określa wpływ środowiska na emocje jednostki, dzięki któremu powstaje subiektywny obraz otoczenia, złożony z niecodziennych skojarzeń. Geografia ukształtowana przez powiązanie z odczuciami psychicznymi.
-) Dryf: włóczenie się po mieście, w podążeniu za zmiennymi nastrojami scenerii. Ważne jest, by przemieszczanie się było oderwane od celowości i życiowej praktyki, od codzienności dryfującego. Celem było odkrycie psychogeograficznego pejzażu miasta.
-) Przechwycenie i odwrócenie: to chyba techniki najtrudniejsze do określenia i najczęściej obecne we współczesnej sztuce wywrotowej. Chodzi o wyrwanie przedmiotów czy słów z ich kontekstów, i umiejscowienie w całkiem nowym „polu semantycznym”, nie tylko rozbijając konwencjonalne znaczenia, ale przede wszystkim wprawiając umysł w stan zaskoczenia i dezorientacji.  Poprzez „gwałtowane zbicie z tropu” albo poczucie permanentnego „wy-obcowania” dążyć do „przeprogramowania” umysłu. To wszystko ma służyć powstaniu nowych pragnień, nowych namiętności, nowych emocji. Owe poczucie dezorientacji i zadziwienia jest wstępem do stworzenia nowych pejzaży.
-) Konstruowanie sytuacji zamiast produkowania nowych przedmiotów. Chodziło o wytworzenie, poprzez niezwykłą aranżację miejsca, nowych sytuacji, nowych zachowań, które wpływałyby na emocje uczestników. Później chodziło o  nowe formy zachowań, zamiast nowych sposobów posiadania przedmiotów.

W tekstach sytuacjonistów znajdziemy bardzo dużo teorii, mnóstwo pomysłów i kilka konkretnych projektów realizacji. „Projekt racjonalnego upiększenia Paryża” zakładał stworzenie z miasta labiryntu cudowności i niezwykłości. W mieście nie chodziło o pracę, komunikację i odpoczynek. Miasto było sferą odkryć. Dlatego należało udostępnić dachy dla zwiedzających w celu nieograniczonego wałęsania się, dlatego dworce kolejowe zamieniono na galerie i teatry, skąd przypadkowe pociągi miały zabierać widzów w nieznane miejsca, a kościoły miały być wyburzone lub zamienione na place zabaw w celu stworzenia „piękna, które będzie obietnicą szczęścia” oraz aby zaspokoić „potrzebę gry” wyzwolonych mieszkańców.
Tak samo projekt ekspozycji w Rijksmuseum, był nie tyle dziełem sztuki użytkowej wystawiennictwa, ale raczej próbą stworzenia surrealistycznego labiryntu, który miał wywoływać nowe doznania i pobudzać nowe emocje. Ten „labirynt edukacyjny” miał służyć do „gwałtownego zbicia z tropu zwiedzających”. Miał zawierać pomieszczenia różnej wielkości i wysokości, imitujące miejskie ulice z fałszywymi fasadami i nazwami, w salach mieli przechadzać się obecni na salach performerzy, do tego napoje wyskokowe na użytek zwiedzających. Powstało kilka wersji labiryntu, jednak wszystkie miało służyć dezorientacji widzów.
Najbardziej śmiała i rozbudowana wizja Constanta dotyczyła stworzenia „żółtej strefy”, całej dzielnicy na obrzeżach miasta, wznoszącej się na betonowych słupach. Górne poziomy miały służyć mieszkaniu oraz „produkcji i dystrybucji”, natomiast cały poziom gruntu miał być przeznaczony do „przemieszczania się i spotkań publicznych”. Domy miały mieścić „figury architektonicznego zamętu”, jak wodotrysk, czy cyrk, a „domy-labirynty” miały zawierać m.in. głuchą salę, salę krzykliwą, salę obrazów, czy salę refleksji. Nie ma wątpliwości, że owa „żółta strefa” miała służyć rozrywce i kreowaniu ducha przygody swoich mieszkańców.

Na koniec, patrząc przez pryzmat tej książki, jeśli wydaje się być coś najbardziej charakterystycznego dla tego ruchu, a jednocześnie najbardziej radykalnego, to wykonywanie dwóch działań bezkompromisowych  i wywrotowych w sposób ostateczny. Pierwszy ruchem było wykluczenie. Kiedy sytuacjoniści wykluczyli już wszystkich innych artystów, zaczęli wykluczać z ruchu siebie nawzajem, jako zbyt reakcyjnych i konformistycznych. Było to jednak wykluczenie obustronne, bo sytuacjoniści coraz bardziej zamykali się we własnym obozie, a wykluczając innych, wykluczali przede wszystkim samych siebie ze społeczności.
Drugim kierunkiem było dążenie do tego, co niemożliwe. Ich postulaty stawały się coraz bardziej śmiałe i niewykonalne, a przez to coraz bardziej konceptualne. Tak jakby chcieli ustawić się w poprzek samej rzeczywistości i uczynić w niej wyłom jedynie swoimi pomysłami. Dążenie do wyobrażenie sobie czegoś niemożliwego do spełnienia. I owo dążenie było w pewnym sensie istotą ruchu.
Myślę jednak, że na koniec co innego jest warte zapamiętania. Ich najważniejszy postulat. Stworzyć nowe emocje, nowe pragnienia i nowe formy zaspokajania ich. Zamiast nowych przedmiotów sztuki, stwarzać nowe podmioty liryczne.

* * *


http://www.beczmiana.pl/1239,przewodnik_dla_dryfujacych.html

środa, 13 stycznia 2016

10. Zmierzch nad morzem


10. Zmierzch nad morzem

Jadąc wspólnie na jednym motocyklu dotarli w końcu nad morze. Od pewnego czasu krajobraz zapowiadał wybrzeże. Wzdłuż drogi widzieli niskie, pastelowe domki pośród miękkich, piaszczystych wydm, czuli ukłucia słonego wiatru, słyszeli wibrujące dźwięki steel bandu z oddali, a nad głowami rozpościerała się gigantyczna błękitna soczewka bezchmurnego nieba.
Późnym popołudniem dotarli do nadmorskiej miejscowości. Zostawili motor na klepisku otoczonym sznurem. Ruszyli ulicą ciągnącą się pomiędzy dwoma murami z pustaków, które przesłaniały kolczaste, brudne krzaki, wraki samochodów i zatarte polityczne murale. Szli zmęczeni i milczący, niedawne wydarzenia ciążyły na nich nieznośnie. Każdy pogrążony był w swoich myślach.
Z głowami zwieszonymi ku ziemi, nieświadomie przekroczyli żółty znacznik końca drogi. Ledwie zauważyli, kiedy wypłowiały, popękany asfalt zniknął pod brudnym piaskiem. Usłyszeli szum wiatru. Unieśli głowy. Znaleźli się nad morzem. Zastali brudne, puste plaże i zrujnowane, opuszczone domostwa, które niszczały powoli pod naporem wiatru i wody. Kolorowe kostki, które rozpadały się pośród piasku. Palmy spalone słońcem, odrapane ściany, domy z pustaków i blachy falistej, otoczone niskimi murami. Bezdomne psy, potłuczone szkło, zwiędłe liście, deski, odór moczu, kłujący, słony zapach morza.
– To koniec świata – powiedziała Matka.
– Przeciwnie, to dopiero początek – zaprzeczył Ojciec.
„Czy oni nigdy nie dorosną?” pomyślał Dzieciak.
Wzdłuż plaży ciągnęły się rzędy opuszczonych, zrujnowanych domostw i posad. Pastelowe, odrapane elewacje, zawalone stropy, wykafelkowane podłogi zasypane szkłem, resztkami ryb, wyschniętym kałem. Zburzone ściany obnażały fragmenty dawnego życia, nieczytelne albo niezrozumiałe napisy, stare reklamy, wulgarne graffiti, jakieś enigmatyczne hasła i symbole. Ręcznie napisane sentencje – „Nie jest miarą zdrowia być dobrze przystosowanym do chorego społeczeństwa. Krishnamurti”; „Piękno rzeczy śmiertelnych mija, lecz nie piękno sztuki. Da Vinci” – wyglądały absurdalnie w tym otoczeniu.
W kącie jednej z ruin kryły się trzy postacie. Dwie małe dziewczynki i jedna starsza kobieta okrywały się podartym śpiworem. Patrzyły na nich z wrogością przemieszaną z lękiem.
Drewniany płot, dalej niski mur pokryty tłuczonym szkłem, za nim reflektor i wieża strażnicza. Kraby na piasku, ryby wyrzucone na brzeg. Niebo nad nimi ciemniało w ciężkich barwach granatu, różu, oranżu. Zapadał zmierzch.
Szli dalej wzdłuż brzegu morza.

Koniec

* * *

wtorek, 12 stycznia 2016

9. „Illusion’s Asian Center”


9. „Illusion’s Asian Center”

Wieczorem, w niewielkiej miejscowości, natknęli się na jedyny otwarty sklep. Wielki magazyn chińskich produktów, kolorowy, rozświetlony i hałaśliwy, oferował asortyment wszelkiego rodzaju, sprzęt nagłaśniający, odtwarzacze i wielkie głośniki, kolorowe lampki, zegarki, parasolki, nożyczki, zabawki, plastykowe latawce, samochodziki, lalki, lakiery do włosów, zeszyty szkolne, ramki do zdjęć, łyżki, radia, termosy.
Nad wejściem barwny, neonowy napis głosił: „Illusion’s Asian Center”. Weszli do środka, żeby kupić wodę, ale mocno się zawiedli. W całym sklepie nie było ani jednej butelki. Natomiast sprzedawca przyglądał się im z ciekawością.
– Dokąd jedziecie? – spytał w końcu młody, szczupły i blady Chińczyk.
Dzieciak czuł słabość do Azjatów, spokojnych, skupionych, cierpliwych i zawsze uśmiechniętych. Skośnooki kolega w klasie był sprytny i wesoły, zawsze wymyślał jakieś gry i zabawy. Dlatego teraz bez zastanowienia Dzieciak odpowiedział:
– Chcemy dostać się do Europy!
– Po co tam jedziecie? Europa jest skończona! – jakby na przekór swoim słowom Chińczyk uśmiechnął się pogodnie.
To samo mówił lekarz, którego spotkali kilka tygodni temu. Ojciec już miał skarcić Dziecko, ale zaczął słuchać sprzedawcy. Chińczyk tłumaczył, dlaczego Europa była skazana na zagładę. Powodem była jej filozofia życiowa, typowy dla europejskiej mentalności dualizm, rozdział idei i formy, ducha i materii, wnętrza i zewnętrza, substancji i naczynia. W ten sposób już same fundamenty kultury europejskiej kryły w sobie pęknięcie i rozpad. Europejczycy mieli dobre zamiary i szlachetne intencje, które niszczyli przez swoją żądzę władzy i pragnienie posiadania. Ten podział musiał doprowadzić do upadku.
– Lepiej przyjedźcie do nas, do Chin! – sprzedawca protekcjonalnie położył im ręce na ramionach. – Ja mam rodzinę w Szanghaju, pokażę wam zdjęcia. Zobaczycie, jak tam jest wspaniale!
Spod kasy wyciągnął album ze zdjęciami. Ujrzeli na nich wielką, roześmianą rodzinę w otoczeniu rozświetlonego, migotliwego i ruchliwego miasta. Matka od razu poczuła sympatię do tego człowieka i do tamtego odległego świata. Ojciec uświadomił sobie, że rozsypuje się jego kolejny plan. Zacisnął zęby, by nie okazać złości.
Rozmawiali jeszcze długo. Sprzedawca podał im numery telefonów, pod które mieli dzwonić, kiedy znajdą się w Chinach. Wydali w sklepie znacznie więcej, niż mogli sobie na to pozwolić. Chińczyk skutecznie sprzedawał iluzję użyteczności, komfortu, produktywności i satysfakcji.
Jednak im dalej odchodzi od „Illusion’s Asian Center”, tym bardziej te rewelacje wydawały się wątpliwe. Wszystkie jednorazowe produkty, które kupili w chińskim sklepie, okazały się tandetne. Składany parasol rozpadł się przy pierwszym otwarciu. Zapalniczka natychmiast zgubiła kamień. Termos przeciekał.
Światła, ruch i głośna muzyka stawały się coraz bardziej odległe. Wyglądały i brzmiały coraz bardziej płasko i sztucznie. Smętnie zanurzyli się w surową ciemność nocy.

* * *