wtorek, 12 października 2010

Samuel Beckett "Molloy"


Fred Virdeh: Crippled though I was, I was no mean cyclist (A reference from Beckett's "Molloy")
2009
(źródło: http://terrykreiter.blogspot.com/)


Samuel Beckett – najbardziej gnostycki pisarz XX wieku

Znów zacząłem czytać Becketta. Dlaczego akurat teraz odczułem tę potrzebę? Do końca jeszcze nie wiem. W każdym razie, od ostatnich lektur moje życie obróciło się kilka razy wokół własnej osi, wzniosło się na inny poziom, bogatsze o kilka złudzeń i rozczarowań – a dawna literacka fascynacja nabrała całkiem nowego wymiaru! Po odfiltrowaniu całego śmieciarskiego kontekstu – taniego tzw. „nadwiślańskiego egzystencjalizmu”, marnych imitacji i ogranej stylistyki – okazuje się, że to nadal żywa i drapieżna, nowoczesna literatura! Wartka, wciągająca narracja, czarny, absurdalny humor, nihilistyczna, wywrotowa filozofia – wszystko w takim stężeniu, jakiego u współczesnych pisarzy trudno szukać. Nic dziwnego, że Beckett inspirował sytuacjonistów czy pisarzy beat generation, jak William S. Burroughs czy Alexander Trocchi...

Zapewne nie napiszę nic nowego – ale wiele zmieni, jeśli potraktujemy Becketta jako pisarza gnostyckiego. Wtedy jego „skrajny pesymizm” i nihilizm nabierają znaczenia jako formy ontologicznego buntu wobec niewolniczej kondycji ducha ludzkiego, uwięzionego w materialnym świecie. Zdeformowani, niepełni bohaterowie, często unieruchomieni w nieokreślonym miejscu, ostentacyjny turpizm, niepewność i brak wiedzy o własnej sytuacji, o świecie, wreszcie o samych wartościach… Wszystko to tworzy obraz człowieka jako ducha uwięzionego w materii, pragnącego uciec przez poznanie innego świata – a jednocześnie skazanego na wieczną niepewność i niejasność stawania się. Cóż, gnostycy – jako mistycy, nauczyciele i praktycy duchowi – starali się odnaleźć drogę ucieczki. Beckett jako artysta przedstawia jedynie sytuację, nie dając nam żadnych łatwych (w ogóle żadnych) rozwiązań, unikając jednocześnie doktrynerstwa. Dlatego ta literatura wciąż jest żywa, nie zamyka się w płaskich schematach i dogmatycznych trendach.

Wracając do tematu, literatura Becketta współcześnie zyskuje jeszcze na sile. Jego nihilizm i minimalizm stają się tym bardziej prowokacyjne, wywrotowe i krytyczne wobec naszych czasów przesytu, pluralizmu i częstokroć wymuszonej radości pięknoduchów oraz konsumentów. Tak więc czytajcie Becketta, wolne duchy, póki nie jest za późno!

„To dzięki niej poznałem miłość. Nazywała się chyba Rut, takie łagodne imię, ale nie jestem tego pewien. Może się nazywała Edyta. Miała otwór między nogami, nie, nie dziurę, jak sobie zawsze wyobrażałem, lecz szczelinę, no i wkładałem tam, a raczej to ona wkładała mój członek, nazwijmy to tak, męski, zresztą nie bez trudu, no i pchałem stękając z wysiłku, aż wytrysłem albo zrezygnowałem, albo też ona mnie błagała, żebym przestał. Zafajdana zabawa, moim zdaniem, w dodatku na dalszą metę nużąca. Ale przystawałem na nią dość chętnie, wiedząc, że to jest miłość, bo ona mi tak powiedziała”. (s. 59)

„Jak długo bowiem pozostawałem nad morzem, moje słabe punkty, stając się coraz słabsze, jak się należało spodziewać, stawały się takie w sposób niewyczuwalny. Tak iż byłbym w niemałym kłopocie, chcąc stwierdzić na przykład o dziurze w zadku, Patrzajcie, ona ma się o wiele gorzej niż wczoraj, można by powiedzieć, że to nie ta sama dziura w zadku. Przepraszam, że jeszcze raz wracam do tego wstydliwego otworu, żąda tego moja muza. Może należy w tym widzieć nie tyle wymienioną ułomność, ile symbol wszystkich ułomności przemilczanych przeze mnie, a godność tę zawdzięcza ona zapewne swemu centralnemu położeniu i swej właściwości łącznika między mną a pozostałym gównem,. Moim zdaniem ta dziurka jest zapoznana, nazywamy ją dziurą w zadku i udajemy pogardę dla niej. Ale czy nie jest ona raczej prawdziwą bramą istoty, której słynne usta byłyby w tym wypadku tylko wejściem kuchennym?” (s. 84)

Samuel Beckett „Molloy”. Wydawnictwo Literackie, Kraków 1983

* * *

Brak komentarzy: