niedziela, 20 maja 2012

Ciudad Bolivar









Ciudad Bolivar
8.02.12, środa - 10.02.12, piątek

Ciudad Bolivar: kolonialne miasto nad brzegiem potężnej, mulistej rzeki Orinoko. Barwne domy na wzgórzu w centrum: kraty w wykuszach okien, ocienione pasaże z drewnianymi kolumnami i stropami. Miasto założycielskie Boliwariańskiej Republiki Wenezueli.

Miasto na wzgórzu ponad Orinoko, która przecina Wenezuelę na pół, oddzielając zamieszkaną część kraju od niemal dziewiczej Gran Sabany. Ciudad Bolivar zwrócone jest twarzą ku rzece, za plecami ma nieujarzmioną naturę lasów tropikalnych i niedostępnych wyżyn. Na wzgórzu stare miasto z czasów Bolivara: kolorowe domy i kolonialne pałace, kościoły przypominające fortece i niewielkie place. Historyczne centrum otaczają brudne dzielnice jednopiętrowych domów, główna ulica ciągnie się wzdłuż brzegu majestatycznej, potężnej rzeki. Orinoko jest szara i leniwa, przypomina jakieś muliste rozlewiska.

Tutaj jesteśmy najbliżej codziennego życia wenezuelskiej prowincji. Rano wychodzimy na główną ulicę i trafiamy na normalne sklepy wenezuelskiej codzienności: piekarnie, sklepy z odzieżą, ze sprzętami domowymi, z wszechobecnym sprzętem nagłaśniającym, a nawet księgarnię. Kupuję sobie turkusową koszulę, co do której wiem, że będę ją nosił i dobrze w niej wyglądał tylko tutaj. Potem idziemy na dworzec autobusowy. Im dalej od centrum, tym bardziej miasto rozpada się: opuszczone domy, ruiny hotelów, puste, zaśmiecone place, jakaś podrzędna szkoła publiczna. Okolice dworca są brudne, hałaśliwe i zatłoczone, jak typowa wenezuelska prowincja. Już przyzwyczajamy się do krzyków i zaczepek tragarzy, obnośnych sprzedawców, kierowców, naganiaczy, żebraków, do zapachu benzyny i ogłuszającego hałasu muzyki, przelewających się tłumów niskich i grubych Latynosów. Przesiąknęliśmy atmosferą.

Następnego dnia odwiedzamy El Museo de arte moderno Jesús de Soto. Ta abstrakcyjna sztuka modernistyczna, która wykorzystuje przemysłowe materiały i techniki, idealnie pasuje do charakteru tego kraju. Posiłki jadamy w jedynej sensownej knajpce w mieście, cocina typica, comido criollo, do której wchodzi się przez salon fryzjerski. Właściciel i kucharz jednocześnie jest urzeczony naszymi odwiedzinami, za każdym razem otwiera się coraz bardziej, opowiada o rodzinie, pokazuje wielką rybę, którą złowił w Orinoko. Nocujemy w posadzie w centrum, która najbardziej przypomina zwykły wenezuelski dom. Zakratowany i obwarowany, niemal pozbawiony okien, zwrócony do wnętrza do zadaszonego patio i czegoś w rodzaju sali jadalnej, w której praktycznie cały czas spędza rodzina. Dziecko w zasadzie nie wychodzi na zewnątrz. Widzimy, jak żyją: młoda matka, jej mąż, brat, jej matka.. Naprawiają cieknącą klimatyzację, instalują pralkę... Żyjemy pośród tego jak duchy, które dyskretnie zerkają na ich życie, prześlizgując się pomiędzy nimi, wymykając się drzwiami, przysypiając i kochając się w ciemnym pokoju naprzeciw recepcji...

Nadchodzi noc wyjazdu: z niejakimi perturbacjami trafiamy na dworzec autobusowy. Oczekujemy autobusu w rozedrganej tropikalnej nocy, wypełnionej nerwowym ruchem, spalinami i białym jarzeniowym światłem. Zmęczeni i zdenerwowani krążymy po dworcu. W jednym z odległych stanowisk widzimy niezwykłą scenę: koczowisko bezdomnych Indian. Hamaki pomiędzy latarniami, niemowlęta leżące na kartonach, całe życie dużej rodziny na asfalcie pomiędzy autobusami i śmietnikami. Dorośli robią ozdoby i sprzedają je wśród podróżnych. Oto rdzenni mieszkańcy tych ziem, zdegenerowani, lekceważeni i stłamszeni. Pierwsi, którzy tu żyli, ostatni, którzy mieli szacunek do tej ziemi, zostali zepchnięci na pobocze drogi jak śmieci. Czy tak właśnie wygląda przyszłość świata? Powolny, obskurny, nieciekawy upadek człowieka? 
Z ulgą wsiadamy do autobusu.

* * *

Brak komentarzy: