piątek, 20 marca 2015

Pierwsze odloty

Pierwsze odloty

Pamiętam, jak przyjąłem pierwsze magiczne grzyby, psylocyby. Kolega Wieniek przyniósł je w papierowej torbie. Dał mi jakieś dwadzieścia, trzydzieści. Smakowały paskudnie. Zjedliśmy je na sucho i pojechaliśmy do jedynego wówczas klubu, Pałacyku Szustra przy Morskim Oku. Po drodze Wieniek wyjaśnił, że mamy nie zdradzić się przed kolegami, bo im powiedział, że nic już nie zostało. Grzyby weszły już po drodze, ale dopiero na miejscu poczułem prawdziwy odlot. Każdy obraz, każdy ruch rozpadał się na osobne fragmenty, jak pojedyncze, niezsynchronizowane klatki kliszy filmowej. Dopiero później przyszły tradycyjne doznania, płynne fraktale rozwijające się rytmiczne w każdym, najdrobniejszym punkcie, ruchy przechodzące w wyraziste kolory, przechodzące w zniekształcone dźwięki. Misterne pajęczyny absurdalnych skojarzeń. Musieliśmy ukrywać się przed innymi, siedząc przy tandetnym, plastykowym stoliku. A we mnie wszystko krzyczało rozpadając się, każda część ciała zyskała niezależny żywot i próbowała się wyrwać spod władzy świadomości, odlecieć płonąc w głąb kosmosu. Niezależne, nieopanowane ruchy wewnątrz ciała, jakby pod skórą moje ciało skręcało się, zwijało i przepoczwarzało.
Pałacyk Szustra był chyba pierwszym nowoczesnym klubem w mieście. No, może po Akwarium, ale tam bywała całkiem inna publiczność. Pamiętam takie imprezy w Pałacyku, podczas których wszyscy byli nabuzowani LSD i biegali wzdłuż centralnego korytarza z rozwartymi oczami i ustami, a z głów dosłownie się dymiło. Pamiętam grupki  ujaranych chłopaków stojące pod wejściem do pseudoklasycystycznego budyneczku w głębi niewielkiego parku przy Puławskiej. Potem, albo wcześniej, był Grand Hotel i MDM, hotelowe knajpy ze stołami do bilarda, gdzie zbierała się alternatywna młodzież, mimo iż portierzy, szatniarze i barmani wciąż nas wyganiali. Któregoś dnia, Wieniek, kompletnie nawalony wódą, zerwał ze ściany na parterze MDM-u automat telefoniczny, schował go pod bluzę i wyniósł na skwer koło Dolinki Szwajcarskiej. Zdołał otworzyć wielką skrzynkę automatu, ale wewnątrz była pancerna szkatułka na monety, której nie udało mu się sforsować.
Potem był jeszcze pub Moskwa, wąziutka kanciapa na szczotki na tyłach kina, w której ktoś założył bar z zachodnimi piwami i ultrafioletem. A później otworzyli pub Marylin na środku Pól Mokotowskich. Wtedy miasto zalała fala amfetaminy i zaczęła się całkiem nowa epoka, lata dziewięćdziesiąte.
Jednak dla mnie pierwszym znakiem nowej przyszłości były sklepy nocne Michel Badré. Kiedy wracaliśmy w nocy przez miasto, zawsze tam zaglądaliśmy, nawet bez pieniędzy. Sklepy starały się zachować pozory nieznanego wówczas konsumpcyjnego luksusu, oferowały zachodnie marki piwa i napojów, przekąski w plastykowych, błyszczących opakowaniach, delikatesowe towary. Znajomi lubili uprawiać tam shoplifting, wciągali do kieszeni drobne towary leżące przy kasie, gumy do żucia, zapalniczki, pudełka drażetek. Taki nocny sport ekstremalny chłopaków z ulicy, zawody w młodzieńczej ignorancji.

* * *

Brak komentarzy: