sobota, 27 września 2008

Wiersze z cyklu "Światło odbite"



Już teraz, na samym początku tej przygody widzę kilka wątków, które mogą się tu przewijać, krzyżować, znikać i znowu pojawiać. Ten wątek to "podróżniczy" cykl poetycki. Z założenia - mam nadzieję - nieukończony. Poniżej dwa wiersze:



PORWANIE ZAWSZE JEST MOŻLIWE
romans szczeciński

Taki rodzaj strachu narasta jak nerwowe terkotanie pociągu na torach...


Pamiętaj, bądź uważny, wypatruj znaków i zawsze odwracaj się za siebie,
Żeby ze wszystkich stron zapamiętać skrzyżowanie, które mijasz,
Ten nieczytelny znak, który przewrócony, został postawiony tu na nowo,
Potem zardzewiał na deszczu, znów upadł i znowu go postawili,
Nawet ten żółty kosz na śmieci z napisem Szczecin albo Iraklion,
Bądź uważny, śledź tropy, zapamiętuj znaki szczególne,
Mówię ci, bądź uważny! nie zagapiaj się, miej uważność i szacunek.
No bo co by było, co by się stało, gdyby ktoś cię kiedyś porwał?
Między te opuszczone stodoły i zakręcone szosy, z obtłuczonymi objazdami,
Gdzie środkiem czarnej drogi pomyka troje dzieciaków w kaloszach,
W obszarpanych leginsach i bluzach biegną prosto przez czarne błyszczące błoto?
Chociaż nieoczekiwanego i tak nie unikniesz,
Któregoś dnia i tak się to stanie. W najmniej spodziewanym momencie,
Zostaniesz porwany jak byle dzieciak milionera.
Staraj się być uważnym – choć i tak kiedyś cię porwą – nie zagapiaj się,
Ale i tak cię porwą, i zamkną w klatce powolnego lepkiego czasu.

„Karola nie ma w domu talerzy bo dom talerzy bo dom talerzy jest zamknięty”

Niewyraźny wrzut sprejem na popękanym tynku, czerwony znak Saturna? Zimny wiatr, popołudnie na sinej ulicy,
Stare, duże rozciągnięte miasta – strzeż się ich, strzeż – ich starych, długich, rozciągniętych ulic;
Zjawią się tutaj astro-naziści, porywacze w ultrafioletowych pomarańczowo-zielonych spodkach kosmicznych,
Wywiozą cię nad te odległe strefy przemysłowe, przecinane owalami betonowych rozjazdów i wiaduktów,
Wywiozą cię piraci nad którąś z odnóg jakiejś rzeki, tak poplątanych, że już same nie wiedzą, która jest która,
I tylko ryby się w tym rozeznają, i z tego korzystają, ryby, czaple i kilku nawigatorów,
A trzciny plenią się i szumią aż po zaspany horyzont...
Tam daleko grube, złamane dzioby dźwigów portowych ustawiają się wokół statku,
Jak rybitwy, które zbierają się nad kawałkiem jakiejś zdechłej ryby.
Surowe żelazo, chlupocząca woda i świszczący wiatr,
Tam cię porwą i zamkną w kapsule powolnego kleistego czasu,
Wielonarodowe dzikusy w wyciągniętych bluzach z kapturami, w bojówkach i getrach
W tych swoich żywych kolorach, niebieskim, różowym, fioletowym,
Czarni faceci i rude laski, w skórzanych kurtkach, wyciągniętych leginsach i bawełnianych kolorowych podkoszulkach z długim rękawem.
Na zardzewiałym zegarze sympatycznym czas zwalnia i zwalnia,
A potem łaps! i wskazówka nagle śmiga jak wagonik kolejki górskiej,
I wszystkim głowy latają na boki, jak pacynkom.

„Karola nie ma w domu talerzy bo dom talerzy bo dom talerzy jest zamknięty”

I widzisz, zostałeś porwany. Zaciągnęli cię do swojej kryjówki,
Zbierają się tutaj nad tobą dzikusy, kręcą się niby bez celu,
Tutaj dzikusy zamknęły cię w klatce z rozpuszczonego czasu;
Będą pykać fajkę i stukać cybuchem w wypukłe szkiełko zegara,
Jego empatyczny mechanizm zwalnia, kiedy twoja świadomość płynie wolniej
Przez strumienie fikcji i prawd, coraz wolniej poprzez czas gęstniejący jak dym,
Aż ci się skleją synapsy w jednego zagmatwanego, kryształowego farfocla,
Podobnego do nieoszlifowanego kawałka zastygłej żywicy poliestrowej.

„Karola nie ma w domu talerzy bo dom talerzy bo dom talerzy jest zamknięty”

Może uda ci się wyrwać, kiedyś wczesnym rankiem, gdy wszyscy jeszcze chrapią rozczochrani, a niebo wciąż jest niewinnie zaróżowione,
przedrzesz się na przełaj przez rowy, po pas w zielsku brnąc dotrzesz do drogi,
aż dobiegniesz do pierwszej stacji benzynowej i prosto z dystrybutora będziesz smoktał cywilizację, dobrobyt i nerwice.
A daleko nad stacją, nad polem, nad lasem ten spalony, jakby uwędzony, błękit, jasny, ale jakby pożółkły – tak daleko, tak głęboko w niebo zapuszczony rzut oka,
Na jakąś gęstobłękitną stratosferę na drugim końcu świata, z anielskiej perspektywy.

„Karola nie ma w domu talerzy bo dom talerzy bo dom talerzy jest zamknięty”

Lepiej uważaj, nie zagapiaj się,
Miej uważność i szacunek.
Ale i tak kiedyś cię porwą.

sierpień 2008

* * *



LOCUS SECRETUS
czyli
PODRĘCZNY SKARBCZYK DOŚWIADCZEŃ MISTYCZNYCH
ballada kielecka

1.
To było tak, jak w jakimś zakręconym śnie,
W takim barwnym kwasowym śnie, który mógłbym wyśnić
Gdybym tylko był bardziej szczęśliwy na jawie.
Tak było tam. To było tam tak jak. Tam tak było,
Wszędzie w jamach te skarbniki ze złotymi zębami,
Świecącymi jak naftowe latarnie.

2.
Wieczór tonie w ciepłej mgle unoszącej się poziomymi pasmami,
Po sierpniowym deszczu, pośród soczystych drzew, czarnych smolistych pni,
W tej mgle odcień fioletu i oranżu – i nagle ta dziwaczna konstrukcja
Z metalu i cegieł, z kominów i sworzni,
W zagłębieniu kotliny. Wyłaniają się z rozkołysanej wyobraźni,
Niewielcy ludkowie dowożący małymi wagonikami żużel, rudę
W buchającą ogniem gardziel Wielkiego Pieca;
Blask bije wśród soczystych drzew i smolistych pni.

3.
Ale nagle już teraz panuje dzień, nadjeżdża z gwizdkami konduktorów,
Biało-granatowe sylwetki wśród pary i porannego trzeszczenia kości,
Upiory z drugiej strony życia, upiory dnia, niesamowicie trzeźwe,
Na asfaltowym peronie załatwiają swoje służbowe sprawy.
A potem atrakcje turystyczne, zamknięte w swoim międzyczasie
Zabytków historycznych, kamieni węgielnych i dóbr kultury,
Czyjeś życie ucięte wzdłuż krawędzi. Zamek biskupów w Kielcach,
Cokolwiek osobliwy i ekscentryczny, z głęboką studnią, panie z obsługi,
Podzwaniając kluczami przeganiają od jednego sekretnego przejścia do drugiego;
Aż otwiera się wyjście na astrologiczny ład ogrodu.

4.
Moje włosy opadają w kurz w autobusie, wrażenia i doświadczenia
Opadają i wsączają się w podróżny kurz pod siedzeniem autobusu.
Tak samo opada w pamięci popielaty osad wrażeń ze Starachowic,
Wielki Piec do odlewu stali uśpiony w samym sercu tego miasta,
Tłustym i zalesionym sercu, którego oko błyska tam właśnie gdzieś
Poprzez fałdy snu i tłuste smoliste pnie drzew,
Osiadając mgłą poniżej pierwszych pięter kostropatych bloków,
Które jak łysawe główki indyków wznoszą się po obu stronach kotliny,
Wokół nieobecnego, uśpionego, zarośnięte, zakopanego serca.
Zalanego płynnym żelazem i zastygłego.

5.
I teraz skrzypi i trzeszczy i buja całe to żelastwo,
Niosące karoserię, kierowcę, mnie, Ulę i całe stado innych pasażerów;
Przez wygniecione w krajobrazie koleiny dróg wlecze się autobus,
I wlecze się i zatrzymuje na każdym rogu wszystkich rynków po drodze,
A wszędzie rodziny odprowadzają swoje córy, które jadą do W-szawy,
I cały ten autobus kołysze się i wlecze pełen dziewcząt,
A my razem z nim, rozkołysani, możemy sobie losować,
Jak kiepscy bogowie, z obolałymi głowami, trochę skłóceni:
- Tej się uda, tej się nie uda, tej się uda, tej się nie uda...

6.
To kto tu jest w końcu opętany?
Ten, kto z uporem maniaka trzyma się tego niegościnnego skrawka ziemi?
Czy ten, kto zaślepiony drukowaną instrukcją przemierza nieznane sobie korytarze?
A może wszyscy, każdy przez innego demona?
Cóż, z braku lepszych rozwiązań: laissez faire.

* * *

Brak komentarzy: