wtorek, 24 lutego 2015

Było zwyczajnie...

Było zwyczajnie, najpierw słońce, potem deszcz…

Pamiętam pierwszy koncert Maćka Maleńczuka w Warszawie. W salce na Wydziale Polonistyki UW, organizował go kolega z liceum, Max Cegielski. Ja już wtedy chodziłem do SOS-u. Maleńczuk pojawił się z gitarą elektryczną i piecem, tak jak pewnie grywał na ulicach Krakowa. Znałem jego nagrania już wcześniej. Pamiętam, że zdziwiłem się na tę śmieszną fryzurę w stylu Kopernika, długie włosy i grzywka przycięta równo nad czołem. Musiał to lubić.
W trakcie koncertu Maleńczuk rozciął sobie palec o struny. Krew spłynęła po gryfie. On śpiewał te swoje pogięte, nostalgiczne ballady. O, to jest prawdziwy artysta, pomyślałem. Czuje tremę, to widać, ale mimo rany gra bez przerwy. Do tego ten jego wibrujący, rozkołysany głos, połączenie arabskich i hiszpańskich zaśpiewów; a między niezwykłe, liryczne i gniewne teksty swoich piosenek wtrącał słowa w tym swoim własnym, dziwnym, tajemniczym języku.
Po koncercie mój kumpel Wieniek, albo jego brat, chciał wyciągnąć Maleńczuka na Starówkę. Zaproponował mu trawę, ale tak naprawdę nie miał żadnej trawy. A raczej miał jakąś resztkę, którą nie chciał się podzielić. Poszliśmy Krakowskim i gdzieś pod Kolumną spotkaliśmy Kubę Niżnika. On też nic nie miał, ale coś kręcił, proponował przejść się w stronę Barbakanu, na mury. Tam mogliśmy kogoś spotkać. Kuba był już wtedy skoncentrowany na czymś innym.
Maleńczuk zresztą też raczej szukał heroiny. Dość uprzejmie nam podziękował i powiedział, że jedzie do kolegi na Pragę. Tam pewnie mieli, co trzeba.
My zostaliśmy na ulicy. Nie pamiętam, co było potem. Ale prawie na pewno zapadła noc.
Jak zwykle w tamtych czasach, dzień był sinawy, wilgotny i chłodny. Próbowaliśmy wciągnąć kilka mocnych wrażeń, które wdarłyby się prześwitem przygody w tę monotonną rutynę życia.

* * *

Brak komentarzy: