poniedziałek, 8 czerwca 2015

Zwątpienie wśród ruin

Zwątpienie wśród ruin

Oko słońca. Przesuwa się powoli, prawie niezauważalnie. Wysunęło się znad poszarpanej krawędzi dachu rozerwanego przez pocisk, teraz płynie powoli przez błękitną przestrzeń jak ogromna, oślepiająca źrenica. Leżę bez ruchu pod ścianą. Widzę słońce ponad nierówną linią urwanej betonowej płyty, która kiedyś była podłogą. Cienie przesuwają się płynnie po ścianach. Leżę w najdalszym rogu pokoju, na dnie rozszarpanego sześcianu. Przeciwległą ścianę pocisk przeciwartyleryjski wyrwał ponad dwa miesiące temu. Zdewastowane pomieszczenie kończy się przepaścią, dziesięć pięter ponad powierzchnią ziemi. Leżę w pełnym słońcu. Cały dzień udaję martwego. Udaję?
Słońce przesuwa się po niebie jak źrenica oka, szukając mnie. Leżę nieruchomo, aby czujne oko mnie nie spostrzegło. Leżę nieruchomo, aby uniknąć oparzeń. Leżę nieruchomo, aby oszukać głód i pragnienie. Nie mam wody. Jestem jak balast wahadła, cień słońca, czarny, nieruchomy kamień. Nieskończenie mały, ciemny punkt. Godzinami patrzę w niebo, głębokie, bezkresne. Mój wzrok osuwa się w dół, na poszarpane ruiny dawnych bloków. Urwane ściany szczytowe ukazują szachownice pięter, otwarte szuflady mieszkań. Obumarła termitiera, z której wyciekło życie. Dawne osiedle Za Żelazną Bramą przy ulicy Grzybowskiej, kiedyś było tak gwarne, teraz szybko porasta chwastami. Drzewa rosną w ruinach.
Daleko po drugiej stronie wąwozu, który kiedyś był Aleją Jana Pawła II, w podobnym, zrujnowanym bloku mieszkaniowym, widzę identyczną ciemną kropkę. To człowiek, jestem pewien, chociaż nie porusza się, podobnie do mnie. Jestem pewien jeszcze jednego. To kobieta. Widzę to. Na pewno.
O zmierzchu pełznę po podłodze do krawędzi płyty. Zsuwam się ostrożnie na dolne piętro. Mój pokój nie ma innego wyjścia. To jest jedyne zabezpieczenie przed szabrownikami. Piętro niżej zaczyna się klatka schodowa, schody częściowo wiszą w powietrzu. Kiedy docieram na poziom ulicy, jest już ciemno. Zaczyna się zwykłe życie. Po zmroku armie mają czas wolny, choć brzmi to absurdalnie. Lotnicy leżą pijani, artylerzyści śpią w wojskowych burdelach, jedynie naćpana piechota grasuje w ruinach, chociaż ze strachu i z lenistwa zwykle trzymają się przedmieść. My, cywile, możemy zacząć żyć.

Włóczę się między ruinami, chociaż podążam w konkretnym celu. Mijam niewielką jamę w podziemiach dawnego hotelu, który zawalił się podczas walk. Co noc widać tam światło, które dodaje nam otuchy. To jest nasz sklep osiedlowy. Tam można kupić jedzenie, wodę, a czasem nawet jakieś ubranie albo leki. Nie trzeba cały czas łapać i jeść gołębi. Roznoszą wszelkie możliwe bakterie i choroby, jednak głód jest silniejszy.
Nielegalny sklep należy do dawnej dozorczyni z pobliskiego osiedla. Ta prosta kobieta zawsze starała się kontrolować całe podwórko. Teraz rządzi całą dzielnicą. Przekupuje żołnierzy, wynajęła swoją własną ochronę. Wciąż jeszcze pamiętam, jak utyskiwała, kiedy parkowałem samochód naprzeciw jej schowka na szczotki. Wówczas bezustannie się kłóciliśmy, choć teraz wydaje się to takie śmieszne. Wciąż ze sobą walczyliśmy o jakieś pierdoły. Często śmiałem się w duchu z tej prostej kobiety. Teraz ona tutaj rządzi. Wszystko stało się takie proste!
Kiedyś byłem prezesem firmy z siedzibą w wieżowcu, z którego zostało tylko kłębowisko stali i hałdy potłuczonego szkła. To już pięć lat! Niezbyt długo, a jednak tak wiele się stało! Pamiętam wybory parlamentarne, po których Polska podzieliła się na dwa wrogie obozy. Jak szybko wówczas potoczyły się wypadki! Najpierw stolicę zaatakowali Ślązacy. Potem opozycja rządowa wystąpiła o wsparcie Rosjan. Rosyjska armia przekroczyła granicę i rozjechała czołgami wschodnią część kraju. Z odsieczą przybyli Niemcy, wyzwalając zachodnią część Polski. Obydwie armie spotkały się tutaj, na linii wzdłuż Wisły. Tak zaczęła się kilkuletnia wojna stacjonarna. Obie armie zniszczyły wszystko, co zdążono zbudować przez krótki okres pokoju na naszych ziemiach.
Zrujnowana Warszawa stała się strefą niczyją. Obie armie walczyły tutaj ponad dwa miesiące, doprowadzając stolicę do kompletnej ruiny. Który to już raz w historii? W nocy mijam na zachodzie, w miejscu Woli, groźne i posępne, księżycowe wzgórza ruin, dawne pole walki, gdzie teraz zasadzono ziemniaki i fasolę. Przemierzam przygnębiające kaniony zrujnowanych wieżowców w centrum, otoczone drutami kolczastymi, najeżone czujnikami ruchu. Zamontowały je boty podczas bitwy automatów. Kryję się wśród poszarpanego betonu. Po tych kilku latach życie sprowadziło się do woli przetrwania. Ukryć się. Zdobyć pożywienie. Przetrwać do następnego dnia. Dowiedzieć się czegoś więcej o zasobach. Moje życie i mój świat ograniczyły się do małej przestrzeni kilku dawnych ulic. Ten zadomowiony teren otaczają niejasne, bezkresne pola domysłów, przypuszczeń, plotek i legend.
Co jest dalej, po drugiej stronie? Tam, gdzie dawniej była Trasa Łazienkowska, teraz jest pokryty gąszczem wąwóz, na którego dnie płynie mulista rzeka. Zarośnięte chwastami zbocza skrywają zasuszone trupy, nad którymi brzęczą muchy... Mokotów i Żoliborz podobno opanowały zdziczałe psy. Rozmnożyły się świetnie, mimo wojny. Dalej rozciągają się niebezpieczne lasy, pełne insektów, szabrowników i zmutowanych zwierząt, podobno w skutku ubocznym jakiegoś ataku broni biologicznej. To i tak lepsze od tego, co stało się z Pragą po zrzuceniu gazów bojowych…  Niektórych plotek wolę nie słuchać. Wiele miejsc lepiej omijać. Aleje Jerozolimskie i wszystkie ulice na linii wschód-zachód, prowadzące do mostów, stały się linią frontu, teraz znajdują się pod ciągłym ostrzałem. Utknąłem tutaj.

Kiedy skradam się pośród ruin, zaczynają towarzyszyć mi inni ludzie. Nie zwracamy na siebie uwagi. Jesteśmy zażenowani tym, kim się staliśmy. Wolimy siebie nie rozpoznawać. A jeśli jutro zginiemy?
Posuwamy się dalej, z lewej widać już Pałac Kultury. Od tej strony wygląda na nienaruszony, natomiast od strony Wisły zieje w nim ogromna wyrwa wzdłuż całego budynku. Z tamtej strony jest zdruzgotany, jak czaszka, którą rozłupano siekierą. Docieram z innymi na miejsce spotkań. Ruiny centrum handlowego Złote Tarasy utworzyły naturalny amfiteatr. Zbieramy się tam raz w tygodniu. Armie wydają się tego nie zauważać. Zostawili nam te ruiny domu handlowego, niedaleko rumowiska dworca Warszawa Centralna, nieopodal  niemal gładkiej wyrwy w miejscu Tunelu Średnicowego, pozostałości po dawnym ataku rakietowym. Nad dawnymi torami kolejowymi wciąż jeszcze unosi się niewidzialna mgiełka promieniowania radioaktywnego. Lepiej tam nie podchodzić.
Tutaj, gdzie kiedyś zapadł się szklany dach, zbiera się niewielka kapela muzyczna, oświetlona blaskiem ognia. Grupa żebraków dawała koncerty wśród ruin, aż w końcu ludzie zorganizowali tutaj prowizoryczne miejsce spotkań. W zespole stary pogorzelec gra ze swoimi dziećmi i przygarniętymi sierotami, znalezionymi wśród ruin. Teraz jest to nasza jedyna rozrywka i główne źródło informacji w mieście; pełni rolę gazety, kabaretu, teatru i manifestacji. Najpierw lider zespołu przechwala się do znudzenia. Potem wyśpiewuje najnowsze wiadomości z ruin miasta. Gdzie można znaleźć czystą wodę. Gdzie żołnierze sprzedają jedzenie na nielegalu. Którędy lepiej nie chodzić. Jaka będzie jutro pogoda. Czy będą jutro walki. Śpiewa o świetlistych, jadowitych wężach i o kontyngentach pokojowych, które mają nadejść. Śpiewa o upiorach w ruinach i o nowych automatach bojowych. Przestaję słuchać, kiedy wokalista wyśpiewuje plotki i miejskie legendy.
Rozglądam się. W tłumie widzę znajomą postać. To musi być ta kobieta, która ukrywa się w ruinach bloku naprzeciw mojej kryjówki. Co zrobić? Podejść do niej? Zaczepić? Porozmawiać? Waham się. Co mnie czeka? Zwykły, szybki, anonimowy seks pośród ruin? Potem jest tylko bardziej smutno. Tak jak wszyscy, obawiam się nawiązywać kontakty. Boję się straty. Szczególnie teraz, kiedy straciliśmy już wszystko. Najprostsze emocje, odwieczne ludzkie dylematy. To dobrze, że człowieczeństwo przetrwało w wątpliwościach. A więc siedzę tutaj i waham się, co zrobić. Po raz pierwszy od dawna.

* * *

Brak komentarzy: