środa, 6 stycznia 2016

3. Na postoju


3. Na postoju

Natrafili na patrole już następnego dnia. Znaleźli się na rogatkach wiodących z jednej prowincji do drugiej. Z daleka majaczył duży, metalowy łuk rozpięty ponad drogą. Wzdłuż całej długości widniał transparent z hasłem: „Jeden lud, jedna wolność”. Pomiędzy pasami jezdni stały biało-żółte betonowe strażnice, a z boku drogi budynek z przydymionymi szybami, urząd celny, więzienie i zapewne sala tortur w jednym.
Kilka godzin siedzieli w żółtych, wyschniętych krzakach przed przejazdem i czekali na okazję. Być może, gdyby ktoś zgodził się ich zabrać, wtedy uniknęliby kontroli i schwytania. Ojciec rzucał wciąż nowe pomysły, a Matka znajdowała argumenty przeciw. W końcu zapadła Noc.
Z ciemności wyłonił się Indianin. Był niski, zabiedzony i brudny, miał długie, tłuste włosy, nosił długą, kolorową koszulę, zarzuconą na nagie ciało.
– Co ty tu robisz? – Ojciec poderwał się na równe nogi.
– Byłem na polowaniu – odparł Indianin.
– A co tu mogłeś łowić? – dociekał Ojciec.
– Światło gwiazd – Indianin wskazał palcem w górę.
Nawet nie mrugnął okiem. Trudno było stwierdzić, czy mówił poważnie, czy raczej żartował. Może po prostu zbierał tam puste puszki.
- Jak się nazywasz? – spytał czujnie Ojciec.
- Jésus Moses – Indian wyciągnął rękę.
Z trudem zachowali powagę.
- Jestem Julio César – Ojciec wyciągnął rękę do Indianina.
Po chwili wahania Jésus Moses uścisnął dłoń.
- Może wiesz, jak dotrzeć do najbliższego postoju autobusowego… – zaczął ostrożnie Ojciec.
- Zaprowadzę was – nieoczekiwanie zgodził się Jésus Moses.
Indianin wyciągnął z niewielkiego skórzanego woreczka jakąś jagodę, nadgniótł jeden koniec i umoczył ułamaną gałązkę w ciemnym soku.
- To co namaluję wam teraz na skórze sprawi, że staniecie się niewidzialni na pewien czas – powiedział ze śmiertelną powagą.
Zebrali swoje rzeczy i ruszyli przez nakrapiany cieniami lasek. Jésus Moses prowadził ich wąską i krętą indiańską ścieżką. Niezwykłe rośliny, zwisające kłącza i splątane krzaki, a pomiędzy nimi wiódł wąski przesmyk. Dziwne odgłosy. Dzieciak nie znał tego świata. Ale nie bał się go.
W ten sposób Indianin doprowadził ich okrężną drogą na postój autobusów, zwany tutaj espacio.
- Jesteśmy – powiedział Indianin, kiedy zza drzew błysnęły światła i usłyszeli szum silników.
- Jak możemy ci się odwdzięczyć? – Ojciec rozłożył ręce.
- A co wy mi możecie dać? – Indianin rzucił im spojrzenie bez wyrazu. - Wracam do swoich.
Przebyli koleiny w rozjechanej ziemi wokół zajazdu, stanęli w białym świetle jarzeniówek podwieszonych wzdłuż długiego dachu, nad wysoką halą i miejscem postojowym. Otwarty hol prowadził do baru i panaderii. Spod sufitu zwisało kilka telewizorów, które miały zagłuszać muzykę z głośników.
Na uboczu postoju znajdował się rząd niskich budynków, które mieściły bary, publiczne szalety, jakiś hotelik, sklep z częściami samochodowymi i płynami lubricantes, budkę z loterią, dawny sklep alkoholowy, nieczynny i zakratowany, wreszcie monstrualny śmietnik. Na obrzeżu sterczały stoiska sprzedawców kiełbasy, juki, batatów, bananów, melonów, avocado, na ladach słoiki z miodem i butelki z domowym winem, tusze zwierzęce zwisały na sznurkach z belek, pośród kapeluszy, hamaków, drewnianych zabawek.
Pasażerowie wysiadali z autobusów w trakcie przerw w kursach i otępieni kręcili się po parkingu. Pomiędzy tłumem biegał jakiś mężczyzna z szeroko rozwartymi oczami. Spocone czoło błyszczało się w świetle jarzeniówek. Wszyscy byli przyzwyczajeni do takich scen, nikt nie zwracał na to uwagi.
Obok, w poczekalni, kilkoro osób siedziało na metalowych krzesłach. Oglądali serial przerywany fragmentami przemówień Prezydenta. Niektórzy śmieli się, kiedy trzech komików, przebranych za zniewieściałych fryzjerów, drwiło z fryzury jakiegoś nieudacznika. Potem widzowie klaskali, kiedy pojawił się Prezydent, przemawiający podczas uroczystego otwarcia przetwórni ropy naftowej, w kooperacji z inżynierami z Chin. Hałas serialu i przemówień przekrzykiwała szczekaczka zapowiedzi autobusów. Od hałasu trzeszczały szyby wyklejone czarną folią. Sala oświetlona białym światłem jarzeniówek wyglądała jak scena teatru absurdu.
Tutaj ujrzeli nowy dzień, tutaj zastała ich noc, a potem znowu następny dzień.  Ojciec czuł się tutaj, jak w swoim żywiole. Co chwila znikał na peronach. Pośród tych tłustych nuworyszy od razu rozkręcił jakieś podejrzane interesy. Sprzedawał jednym to, co kupił u innych. Zbierał pieniądze na loterię. „Im więcej się uzbiera, tym większa wygrana” mówił. Matka była coraz  bardziej wściekła. Siedzieli tam już niemal dwie doby.
- Zabierajmy się stąd! – domagała się Matka.
- Nie, poczekajmy jeszcze. Uzbieramy na dalszą podróż – sprzeciwiał się Ojciec.
W jednym z barów na śniadanie dzieciak zjadł coś, co od razu mu nie posmakowało. Ale nikomu się nie przyznał. Poczuł się źle dopiero wiele godzin później. Strasznie rozbolał go żołądek. Zrobił się zielony na twarzy i chwycił się za brzuch. To musiała być arepa z nieświeżą sałatką majonezową.
- Mamo, muszę do łazienki – wystękał.
Zrobił kupę, ale to nie pomogło. Kołysał się, niemal osunął się na brudny asfalt.
- Léon się zatruł - stwierdziła w końcu Matka. - Musimy znaleźć lekarza.

* * *

Brak komentarzy: